czwartek, 28 listopada 2013

O rowerze który jeździł koleją

Zanim przejdę do opowiedzenia historii podróży pociągami ze Skopje do Warszawy, wróćmy jeszcze na chwilę do Martina, Francuza-sakwiarza którego poznałem w stolicy Macedonii.

Martin miał fajną kolarzówkę i bardzo mało sprzętu: dwie boczne sakwy z tyłu i mały plecak ułożony między nimi na bagażniku. Tak jak pisałem, podróżował bez namiotu. A więc długodystansowiec-minimalista.

Z jednej strony mi to imponuje, a z drugiej myślę, że warto uczyć się na doświadczeniu Martina.

Przede wszystkim wyruszył on w drogę zbyt późno, musiał jechać zatem bardzo szybko, by uciekać przed kiepską pogodą.

A ta i tak wszędzie oferowała już jesienne chłody - bez namiotu oznaczało to naprawdę chłodne noce i/lub wyższe wydatki. Namiot, ten kawałek cienkiego materiału rozpiętego na dwóch kijkach, ma dwie wielkie zalety: Po pierwsze temperatura odczuwalna w namiocie jest zawsze wyższa niż na zewnątrz, ze względu na brak wiatru i zdolność do utrzymania cieplejszego, wydychanego powietrza w jednym miejscu. Po drugie można go postawić niemal wszędzie i wielokrotnie zmniejszyć możliwość tego, że w nocy wydarzy się coś niedobrego - a co za tym idzie można spać głębiej i odpoczywać lepiej. Człowiek śpiący w śpiworze na ulicy jest łatwym celem, a na dodatek cały jego dobytek znajduje się na zewnątrz niczym w witrynie sklepu. Natomiast namiot to jest wielka zagadka i zdecydowanie mniej ludzi i zwierząt zdecyduje się na jakieś ofensywne kroki wobec niego.

Szybka podróż to również podróż "po łebkach", sportowa. Dla każdego coś dobrego - ja osobiście sport wolę uprawiać w Polsce, gdzie mam dostęp do lepszego sprzętu i innych zawodników - ściganie się z nimi daje mi większą motywację do osiągania lepszych wyników.

Ponieważ ciągle sam robię błąd zakładania zbyt dużych dystansów dziennych, oto moja propozycja ich podziału:
- do 40 km dziennie - podróż rekreacyjna bądź tematyczna (np. fotograficzna);
- 60-80 km dziennie - podróż krajoznawcza, jest to tempo sprzyjające bardzo długim wyprawom gdyż ciągle pozwala na regenerację jednocześnie przemieszczając nas w sensownym tempie do przodu, jest też czas na zwiedzanie lub przebywanie z kimś (pomieszkiwanie u kogoś itp.);
- powyżej 80 km dziennie - podróż sportowa, pozwalająca szybko pokonywać olbrzymie dystanse. Przykładowo przy średniej 100 km można przejechać z Polski do dowolnej granicy Europy w jakieś 3 tygodnie. Coś za coś: nie ma za bardzo czasu na zwiedzanie czy kontakty z "lokalesami", należy też raczej omijać góry wybierając bardziej zatłoczone i szybsze drogi dolinami lub naokoło.

Teraz Martin jedzie z moim starym, wysłużonym namiotem, co oznacza że z pewnością jest mądry (gdyż potrafił zrewidować swoje minimalistyczne założenia), jest mu cieplej a mój namiot będzie miał jeszcze większe doświadczenie podróżnicze niż ja ;-)

No dobrze, to teraz temat główny, czyli "o rowerze który jeździł koleją".

Na podróż koleją zdecydowałem się, gdyż nie lubię autobusów a samolot byłby za drogi. Miałem też czas i chęć odwiedzić jeszcze kilka miejsc po drodze.

Historia zaczyna się od nowoczesnego dworca kolejowego w Skopje. Podobnie jak nasze dworce jeszcze kilka lat temu "nowoczesny" w jego przypadku oznacza wybudowany w ciągu ostatnich 30-40 lat (ten w stolicy Macedonii po trzęsieniu ziemi w latach 60. konkretnie), lecz niekoniecznie "czysty" czy "przystosowany".

Gdy kupowałem bilet w kasie dostałem o dziwo zniżkę na kartę euro26 - podobnie jest w Serbii, więc warto zaszpanować tą kartą przed panią w kasie. Niska cena biletu do granicy (ok. 5 zł) rekompensowała w pewien sposób fakt że aby go nabyć musiałem balansować przy kasie tak, by nie wdepnąć w strugę moczu ciągnącą się od pobliskiej ściany.

Jeszcze tylko wtaszczyć rower schodami na wysokość drugiego piętra (ale do tego już nasze polskie koleje mnie wytrenowały) a następnie wrzucić do pociągu (w czym pomaga mi sympatyczny student) i ruszamy.

Wieczorny pociąg jest pusty, konduktor więc nie robi mi problemów z tego powodu, że rower stoi między siedzeniami.

Plan zakładał przejechanie granicy na rowerze i złapanie pociągu międzynarodowego już w Serbii. Pewnym problemem miał być fakt, że nie byłem w stanie nabyć serbskiej waluty w Macedonii.

Zanim jednak docieram do granicy siadam w wiejskim sklepiku by dokończyć wypisywanie pocztówek. Zawsze zaskakuje mnie jak pracochłonne jest to zadanie - 1,5 h mija jak z bicza strzelił i już wiem, że nie zdążę na zakładany pociąg. Mimo to jadę na granicę.

To znaczy mam taki zamiar, ale nie mogę znaleźć wjazdu na autostradę. W końcu po partyzancku przekładam rower przez barierkę na mostku - nie próbujcie tego powtarzać z motocyklem lub samochodem!

Pogranicznicy pojawienie się w środku nocy rowerzysty na autostradzie kwitują uniesieniem brwi, nie robią jednak żadnych problemów. Po serbskiej stronie są czynne 24h kantory, jednak w Preszewie ma być bankomat. W razie czego to kursy w nich nie odbiegają jakoś bardzo od standardowych, można więc zatem śmiało korzystać.

Jako że nie mam namiotu, a kolejny pociąg jest o 10 rano, zaczynam się rozglądać za jakimś miejscem do spania. Nic jednak nie wpada mi w oko, a nawet jeżeli, to mój entuzjazm skutecznie gaszą psy, które pojawiają się jak spod ziemi.

I tak docieram do stacji. "No, to może w poczekalni uda się przekimać" myślę. Stacja znajduje się w zaułku, w który jest także Dom Młodzieży (lub coś w tym stylu). Obok stacji jest posterunek serbskiej policji - natychmiast sprawdzają moje dokumenty i dają do zrozumienia, że nici z kimania tutaj. Mało tego, znowu jak spod ziemi wyrastają uzbrojeni żołnierze, a ich dowódca mówi że to "military zone" i rozkazuje jechać do samego Preszewa (stacja oddalona jest o jakieś 5 km i wokół niej powstała mała miejscowość o jakże oryginalnej nazwie... "Stacja").

No to jadę. Jest ciemno, nieliczni faceci (żadnej babki!) w czarnych skórach przyglądają mi się bardzo podejrzliwe. Widać niecodziennie kręcą tu się sakwiarze.

Odhaczam jeden punkt - bankomat i zawracam w kierunku Stacji. Po drodze widziałem jakiś prawie wykończony budynek. Mógłby to być niezły schron, ale trzeba się będzie bardzo wcześnie zwinąć - budowlańcy nierzadko pracują od 6 rano.

Już miałem się pakować do środka, gdy podjeżdża do mnie znienacka radiowóz.
- Co tu robisz i kim jesteś? - pyta jedyny władający angielskim funkcjonariusz.
- Jestem sakwiarzem a ten pustostan to świetne miejsce na nocleg, więc się nie przejmujcie tylko jedźcie dalej - chciałbym im odpowiedzieć. Ale wiem, że byłyby tylko z tego kłopoty. Nie dość, że blisko jest granica serbsko-macedońska, to granica z Kosowem jest niewiele dalej. Zorientowałem się już że napisy w Preszewie są po albańsku, zatem zamieszkują je Albańczycy. Widać, że sytuacja jest napięta, bo jest to strategiczny punkt przez który przechodzi autostrada i linia kolejowa łącząca dwie słowiańskie, prawosławne stolice: Belgrad i Skopje. Wziąwszy pod uwagę powyższe klnę w duchu i odpowiadam:
- Spóźniłem się na pociąg i następny mam jutro rano. Nie wiecie, gdzie mógłbym się tutaj przenocować?
- Follow me - dostaję polecenie a jako że latarnie już zgasły to w ciemności jadę za policyjnym radiowozem.

W końcu docieramy do czegoś w stylu hoteliku. Właściciel z podejrzanym pośpiechem przynagla mnie do wstawienia roweru do piwnicy. Taki pośpiech już widziałem u Arabów i zawsze oznaczał on to samo - że cena za nocleg nie została solidnie ustalona i można się spodziewać stawki jak za Hilton.
Zwracam się do policjanta, by zapytał hotelikarza ile ma kosztować nocleg u niego. Co prawda ten ostatni posługiwał się łamanym niemieckim (który znam) ale to była zagrywka psychologiczna: hotelikarz będzie bardziej realistyczny rozmawiając z funkcjonariuszem policji niż ze mną.
- 20 euro.
- Hmmm, dla mnie to za dużo. Czy na pewno nie ma tu innego hotelu?
- Ok, 10 euro - dostaję przetłumaczoną odpowiedź hotelikarza.
- OK.
Grunt to zachować asertywność nawet gdy w ręku ma się same blotki ;-)

Następnego dnia wojskowi, którzy jak się okazuje stacjonują w Domu Młodzieży, pozdrawiają mnie serdecznie, policjanci wbijają mi jeszcze jedną pieczątkę do paszportu a rower ląduje na końcu czegoś w stylu naszego pośpiecha a może bardziej osobowego do stolicy Serbii.

Cena co prawda nijak się nie zgadza z tym co miało być, ale i tak nie narzekam: 1500 dinarów + 100 dinarów za bilet rowerowy daje w sumie jakieś 60 zł. Bilet międzynarodowy kosztowałby 120 zł i zapewne nie mógłbym zabrać do niego roweru.

Podróż trwa cały dzień, wieczorem w Belgradzie mam zatem tylko 3 godziny przed przesiadką do nocnego do Budapesztu. Oficjalnie nie ma w nim możliwości przewozu rowerów, ale postanawiam sobie że i tak nim pojadę.

Zwiedzam szybko miasto (ładne, duże, nowoczesne, kierowcy za to z gatunku tych co to im się strasznie spieszy, dużo trąbią) i wracam na dworzec (nieciekawe miejsce, z pewnością nie próbujcie tu nocować!) by dogadać się z konduktorami.

Miła niespodzianka: konduktor mówi po polsku (jest Serbem). Mniej miła: wysyła mnie do swojego kolegi z kuszetki, który może ukryć mój rower w tym wagonie... jeżeli zapłacę mu jedyne 20 euro. Oprócz tego mam oczywiście kupić normalny bilet (15 euro).

W duchu pukam się w głowę i znając strategię Norberta wybieram się na pobliskie targowisko, które choć nieczynne jest otwarte. Po co?

Otóż Norbert podróżował nieraz polskimbusem z rowerem. Problematyczne zawsze było okręcanie roweru strechem lub folią bąbelkową. Żeby za każdym razem nie inwestować w te dobra Norbert wymyślił, by chodzić do marketu niedaleko przystanku i prosić tam o nie - towar na paletach z reguły przychodzi zabezpieczony jednym lub drugim, zwykle więc nie było problemu z ich pozyskaniem.

Strategia ta sprawdziła się i tym razem: już pierwszy większy kontener na śmieci zawierał tyle folii bąbelkowej, że starczyłoby na dwa rowery.

Rozmontowuję więc sprzęt i postanawiam zastosować strategię "na bagaż" - a mianowicie że rozkręcony i obkręcony folią rower jest w istocie zwykłym bagażem, ew. są to części rowerowe. Przepisy dotyczące rowerów są tak absurdalne, że nie czuję wyrzutów sumienia z korzystania z tego triku.

Z moim polsko-serbskim konduktorem w końcu kończy się na łapówce. Chciał 100 dinarów (3 zł), niestety dinarów nie miałem. 10 PLN załatwia sprawę. Od początku zastanawiałem się, po co je wiozę w portfelu w tą podróż - teraz już wiem ;-)

Sama podróż do granicy mija bezproblemowo i bardzo przyjemnie, a to za sprawą towarzystwa Nataliji - pół-Serbki pół-Polki która szczęśliwym zbiegiem okoliczności zajmuje ten sam przedział.

Niestety Natalija wysiada przed granicą, na granicy zaś pojawia się węgierski konduktor. Ogląda mój bilet a jego twarz tężeje - już widzę że nie będzie łatwo.

- A to? - wskazuje na mój pakunek.
- Bagaż.
- Za przewóz roweru zapłaci pan 10 euro. I 30 euro kary.
- To jest bagaż a nie rower. Rower może pan zobaczyć sobie na ulicy - ma dwa koła i kierownicę. A ten nie ma!
- W takim razie mogę panu naliczyć 80 euro kary za nadwymiarowy bagaż.
- A jak zapłacę te 40 euro to będę mógł przewieźć dalej ten mój "rower"?
- Naturalnie!

Taaaaak. Postanowiłem nie zapłacić kary. Była druga w nocy. Podobno o 4:30 miał być pociąg dla rowerów - wystarczy, że dokupię bilet rowerowy.

Tak więc pociąg odjeżdża beze mnie, a ja składam rower i jadę do jedynego w Kelebi, bo tak nazywa się to węgierskie miasteczko, bankomatu - w końcu za coś muszę ten bilet rowerowy kupić. Niestety bankomat jest zepsuty... No ładnie!

Temperatura spada do 2-3 stopni, jest wilgotno a poczekalnia jest zamknięta. Nie takie rzeczy się jednak robiło - wyciągam moją puchówkę i śmieję się w duchu z tych przeciwności. No ale gdybym jej nie miał...

Postanawiam poprosić obsługę stacji o podładowanie mi komórki. W końcu dookoła stoi mnóstwo rowerów, muszą dobrzy ludzie być zatem. Tymczasem zostaję potraktowany niemal jak trędowaty i z wielką pogardą odprawiony ze stacji. Hmmmm...

Obok jest jakiś posterunek - ciężko się zorientować, bo ma węgierską nazwę. W każdym razie to pogranicznicy powiedzieli mi gdzie jest bankomat, może to ich posterunek i tym razem też mi pomogą?

Gdy wjeżdżam na parking od razu jakiś gość stojący z papierosem na schodach zaczyna do mnie krzyczeć:
- Kim jesteś, co robisz?
- Spokojnie, nie krzycz tak, zaraz ci powiem.
- Stój, zatrzymaj się! To nie ścieżka rowerowa, to posterunek policji!
- Dobrze, już stoję. Mam takie pytanie...
- To nie hotel ani informacja turystyczna, co ty sobie myślisz!?
- Spokojnie, prosiłem już żebyś tak nie krzyczał.
- Ja nie krzyczę!!!
- Oddychaj spokojnie. Zobacz, mam tu ładowarkę i telefon. Czy moglibyście mi go podładować?
W tym momencie gościa zatkało. Po chwili otrząsnął się jednak:
- Mówiłem że to nie hotel!!! Zwariowałeś?! Natychmiast zmiataj stąd! To posterunek policji!
- No i...? Przecież nie robię nic złego?
- Natychmiast opuść ten teren!!!
- A to ciekawe. Od kiedy Węgry są krajem policyjnym?
- Zmiataj stąd ale już!!!
- Oddychaj.
- Co?!
- Oddychaj spokojnie. Wyluzuj.
- Wyluzuj?! Jak to wyluzuj?! Natychmiast opuścić teren!!!
- Bardzo mi przykro że tak cię stresują twoje problemy...
- Moje problemy?! Ja nie mam żadnych problemów!!! To ty masz problemy!!!
- A tak, mam. I jesteś nim... ty. - po czym tak jak mnie ładnie prosił opuściłem teren posterunku.

Hmmmm...

O 4 rano pojawił się pociąg na który czekałem. Niestety wbrew temu co stało w rozkładzie oraz temu, co powiedział konduktor który mnie wyrzucił z poprzedniego pociągu... nie było w nim wagonu rowerowego.

Zanim wpakuję się do środka z rowerem postanowiłem jednak zagadać z konduktorem tego pociągu. Przyznał, że powinien być skład rowerowy i dopuścił, bym postawił mój rower na końcu. No, ludzki gość! Wysłał mnie jeszcze tylko do kasy po bilet rowerowy.

Kasa zaczęła działać i jako pierwszy klient uśmiechając się do pani siedzącej tuż obok naklejki "We accept Euro" zapytałem, czy może można płacić kartą?
- Nie.
- A euro?
- Też nie.

Hmmmm...

Na szczęście ten konduktor był naprawdę ok i wymienił mi euro na forinty, zatem bez większych przeszkód dotarłem do Budapesztu.

Tu, w kasach międzynarodowych kupiłem bilet na 7:35 następnego dnia w promocyjnej cenie 39 euro (29 euro + rower) i zadowolony spotkałem się z LaiLai - Chinką z Hong-Kongu, którą poznałem miesiąc wcześniej we Florencji. To niesamowite, że na drugim końcu świata istnieją bratnie, podróżnicze dusze!

Następnie dałem się okrutnie zlać deszczowi, w decathlonie nabyłem nowszą wersję mojego starego namiotu za 30 euro (podnosząc tym samym koszt wszystkich noclegów na dwó-i-półmiesięcznej wyprawie do 76,5 euro) i przenocowałem sobie wygodnie na wyspie w centrum miasta.

Na dworcu chciałem być wcześniej, no ale z realizacją tego założenia poszło tak sobie. Dobrze, że zrezygnowałem z zakupów... W ten sposób znalazłem się na dworcu o 7:20. No, 15 minut zapasu powinno wystarczyć...

No to popatrzmy sobie, z którego peronu odjeżdża pociąg 7:35 do Warszawy. Hmmm, nie ma takiego pociągu... Jest za to... O w mordę, 7:25 do Warszawy! Wczoraj musiałem źle przeczytać rozkład!

Rozgarniając tłumy zmierzających do pracy Węgrów tnę na rowerze na mój peron mając nadzieję, że Węgrzy nie mają odpowiednika naszej SOK.

Świetnie, jest pociąg. Co my tu mamy? Wagon pierwszej klasy - nie. Wagon restauracyjny - nie. Wagon drugiej klasy zwykły - nie. Wagon drugiej klasy zwykły - nie. Lokomotywa - nie... A gdzie jest wagon rowerowy na który mam bilet? Nie wiem tego ja, nie wie tego konduktor, a wkrótce w obsłudze klienta też cały zespół będzie przez godzinę starał się znaleźć odpowiedź na to pytanie. W każdym razie pociąg odjeżdża beze mnie.

Hmmm...

- Taki wagon jeździ tylko latem. - brzmi werdykt - Możemy wysłać pana pociągiem rowerowym do Bracławia, jednak stamtąd nie ma żadnego rowerowego do Polski.
- A gdybym tak owinął mój rower folią bąbelkową? - podsuwam nieśmiało, a w pamięci staje mi stężała twarz węgierskiego konduktora.
- A to jest pomysł. Wtedy przesiądzie się pan w Bracławiu do Warszawy.
Po czym cały zespół wziął się za wypisywanie na moim bilecie jakichś różnych rzeczy, przybijania doń pieczęci itp.
- A czy to nie będzie problem, że będę miał rower zapakowany? - podsuwam im znaną mi już ewentualność.
- Proszę się nie martwić, porozmawiamy z konduktorem.

I rzeczywiście. Konduktor sprawdza bilety, zauważa rower i już jego twarz zaczyna tężeć, gdy nagle rozpogadza się w błogim uśmiechu.
- Czy rozmawiały z panem panie z obsługi klienta?
- Tak.
:-)

Niestety z konduktorką w Bracławiu już nie rozmawiały, bo i nie miały jak. Gdy zgłaszam się z zapakowanym rowerem twarz pani konduktorki tężeje i już mówi mi że przejazd niemożliwy, już szuka alternatywnego, nieistniejącego połączenia. W tym momencie chwytam się ostatniej deski ratunku i pokazuję mój bilet z pieczęciami, podpisami, adnotacjami itp.
- No dobrze, niech pan go postawi na samym początku składu - mówi z rezygnacją czeska konduktorka.

Gdy bilet ten zobaczył polski konduktor stwierdził, że to są jakieś jaja... ale pozwolił mi już jechać dalej.

I tak oto wylądowałem na dobrze mi znanym dworcu Warszawa Wschodnia. Jeszcze tylko 2 piętra po schodach w dół ;-), 15 minut pedałowania i jestem w domu.

Kilka tysięcy kilometrów, dwa i pół miesiąca czasu niezwykłych spotkań, zdarzeń i miejsc i... no nie da się tego ująć inaczej, jak... KONIEC!

P.S. Dla szukających tutaj konkretnych porad dodam, że opisana podróż pociągami ze Skopje do Warszawy kosztowała łącznie ok. 400 zł razem z noclegiem w Preszewie: jest to kwota porównywalna do ceny biletu autobusowego.

Brak komentarzy: