sobota, 27 października 2012

Na wschód

Wybaczcie dłuższą przerwę - szczęśliwie do tej pory nie trafiliśmy na żadną otwartą sieć wifi, zamiast więc zamulać w kawiarence internetowej wolimy wykorzystywać dany nam tu czas jak najlepiej - podróżując.

Ostatnio zostawiliśmy Was w momencie wyruszania na Przeł. Tiszka (2260 m n.p.m.). Nic nie zapowiadało mającego nastąpić wkrótce ciągu wydarzeń... Plan był prosty: wysiadamy na przełęczy i pedałujemy w dół do Łarzazat, by jeszcze wieczorem spotkać się z Szadurem. Potem pojedziemy razem przez wąwóz Dades i po przekroczeniu przełęczy na 2900 m n.p.m. przebijemy się na drugą stronę Atlasu i zjeżdżamy do królewskich miast: Fezu i Meknesu. Może to, że piszę te słowa nleżąc na piaszczystym Ergu Chebbi da Wam co nieco rozeznania w tym, jak bardzo nasze plany się zmieniły...

Na Przełęczy Tiszka strasznie wiało i właściwie trzeba było do siebie krzyczeć, żeby co kolwiek usłyszeć. Oprócz tego, że przy okazji było zimno warto odnotować dwa zdarzenia: nasze rowery w ekspresowym tempie wylądowały z dachu autobusu na dole, a składaniu sprzętu do dalszej jazdy toważyszył Berber sprzedający tu pamiątki. Wobec tego, że zupełnie go olaliśmy (zajęci swoimi sprawami) dokonał on niezwykłej sztuki targowania się samemu z sobą.
- Hey, gibe me one hundret for this? No one hundret? Ok, how much do you give? 90? Ok, take it for 90? No 90? Ok, I'll make 80... I tak całą drogę ze 100 do 10 dirhamów dla całej gamy produktów.

To, co miało być zjazdem z przełęczy wobec silnego wiatru z przodu oraz relatywnie małych spadków (na górze jest dosyć płasko, dopiero niżej robi się stromiej) okazało się tak na prawdę dosyć ciężkim sprawdzianem, szczególnie dla Izy, która w tutejszym rozrzedzonym górskim powietrzu pokonuje swoje piersze kilometry.

Przejeżdżamy zaledwie 30 km w niezwykle malowniczej scenerii, by rozbić obóz na czymś co przypominało półkę skalną przy drodze, a właświe był to pusty taras na zboczu. Mamy jeden namiot dwuosobwy na trzy osoby. Starym moim zwyczajem postanawiam spać na zewnątrz. Nic, że na niebie są chmury, skoro przez nie prześwitują gwiazdy. Choć fakt, że czuję się z każdą chwilą zdecydowanie gorzej: dopadł mnie wirus, który Kuba przytargał z Polski, którym zaraził Szadura jeszcze przed Esałirą no a teraz przyszła kolej i na mnie.

Wszystko idzie dobrze gdzieś do 2:30 w nocy, choć przez produkowane w ekspresowym tempie gile nie oddycha mi się najłatwiej. Niestety o tej to godzinie postanawia spaść deszcz!! Rzecz niezwykle rzadka w Maroku, ale jednak - jak pech to pech. Ładuję się z karimatą do przedsionka przy okazji odkrywając, że z powodu wysokiej gorączki właściwe to tylko na tyle mam siły. W przedsionku namiotu jest niewiele miejsca, tylko tyle by ułożyć się w pozycji embrionalnej. Z trudem przekręcam się co chwila z boku na bok, gdyż wszystko mnnie boli i brak mi sił. Mam przy tym jakieś absurdalne sny o bankach, które muszą upaść. Wszystkie.

Powoli zaczynam moją ekspansję w głąb namiotu, tym bardziej, że kolejne połacie przedsionka są zalewane. Koło 5 rano ładuję do środka mój tyłek, koło 7 nogi, by koło 9 w przedsionku mieć już tylko głowę. Iza na widok tej głowy z resztą wydaje okrzyk przerażenia i sprawdza gorączkę. - Nie masz - mówi - no chyba że się wychłodziłeś. Niestety prawda jest taka, że się wychłodziłem i gdy ok. 11 rano deszcz wreszcie przechodzi przez najbliższe 2 godziny z trudem póbuję dojść do siebie. W tym czasie zostaję spakowany, dostaję jakieś tajemnicze tabletki i wsiadamy na rowery. O dziwo pedałować siłę mam, choć ze staniem na prostych nogach miałem małe problemy.

Trasa jeszcze piękniejsza niż wczoraj, zjazdy na prawdę szybkie. Powstaje na ten temat nawet rymowanka do rytmu "We will rock you" który wybijamy na bębnie w jednej z kawiarenek: "Mój rower to nie Romet/ ale też daje radę/ wyciskam na nim z góry/ pięć dyszek z okładem!".

Wreszcie docieramy do Łarza(zate), gdzie na placu właśnie odbywa się festyn ludowy. W użyciu są olbrzymie bębny z krowiej skóry które muszą być noszone przez aż dwóch mężczyzn. Widać sporą różnorodność poszczególnych plemion i to nie tylko w ubiorach i muzyce, ale także w fizjonomii. To wszystko niewiele jednak mnie interesuję, gdyż ogólnie mam po prostu ochotę umrzeć. Przed snem od naszych hostów (Szadur załatwił nam nocleg przez coachsurfing) wysyłamy jeszcze poprzednią relacę, troszkę z nimi gadamy i lulu. Nasi gospodarze to ciekawi ludzie, jeden z nich jest starszym już hippisem pochodzącym z Niemiec. Chcą założyć tu muzyczyną kawiarenkę - życzę im wszystkiego najlepszego, choć anarchistyczna filozofia nie pomoże im zapewne w prowadzeniu biznesu.

Rano dokonujemy niezbędnych napraw w moim rowerze (tak, to ten sam którym dojechałem do Kairu i który teraz ma naliczniku ponad 20 000 km) oraz instalujemy hol i ruszamy na wschód. Wiatr w plecy, teren falisty ale generalnie z górki - gdyby nie choróbsko byłoby całkiem fajnie. Sęk w tym że nawet w takim stanie pedałuję szybciej od Izy: koniecznie więc staje się używanie holu.

Jest to zmodyfikowane do celów wyprawowych urządzenie wzorowane na tym, które można znaleźć na stronach napieraj.pl. Problem w tym, że żeby coś dawało, trzeba się wpinać i wypinać w czasie jazdy, co wcale nie jest proste. Jedna z takich prób kończy się dla Izy bolesnym upadkiem. W ekipie narasta napięcie, ale jedziemy dalej.

Po 85 kilometrach i kilku udanych oraz kilku nieudanych wpinkach i wypinkach Iza mówi, że nie ma już siły . Ignorujemy ten fakt. Po 95 kilometrach może już tylko prowadzić rower, postanawiamy zatrzymać się na nocleg. Mimo, że już jest ciemno miejscówkę udaje nam się znaleźć szybko i zacną. Gdy Iza dogorywa w śpiworze na karimacie Szadur z Kubasem gotują pyszną potrawkę. Na szczęście nie trzeba zbyt długo przekonywać Izy, że należy ją zjeść.

Noc mija czujnie i niestety rano nie mogę powiedzieć, bym był świeżutki i zdrowy: niestety choróbsko atakuje dalej.

Iza wstaje za to w dużo lepszym humorze i przez następne kilkadziesiąt kilometrów bardzo dobrze nam się pedałuje. Rezygnujemy z planu przebijania się przez góry a w zamian wybieramy drogę na wschód, do piaszczystych wydm Ergu Shebbi. Można powiedzieć, że chyba los postanowił nam tą decyzję wynagrodzić, gdyż przebywana trasa nie dość że lekko z górki i z wiatrem, to jeszcze po świetnym asfalcie i z fantastycznymi widokami na ni-to-góry-ni-to-pustynię, gdzie czasem ni to wioski ni to oazy. Jestem głęboko o tym przekonany, że to po prostu jeden z lepszych odcinków na wyprawy rowerowe na Świecie.

Tu na razie kończę relację.

4 komentarze:

Nika pisze...

napisz jak sie czujesz TERAZ, please!

Unknown pisze...

Jestem zdrowy .

... pisze...

czesc, nazywam sie Teodor Wolinski, powiedziala mi o Tobie siostra Blahola, czy jest z Toba jakas forma kontaktu teraz inna niz komentarze ? Planuje wyprawe rowerem w grudniu, chcialem ruszyc z hiszpanii,maroko, potem dalej w afryke ale mam wiele niewiadomych - wizy, sytaucja w tych krajach.. masz w tym duzo doswiadczenia moze moglbys mi cos podpowiedziec :)

Unknown pisze...

Czołem,
jak siostra Blahola to nie wiem czy chodzi o mnie czy o Michała.
Podaję namiary na Szadura: michalszadura@gmail.com.
A najwięcej w tym temacie to w ogóle powie Ci Paweł Kilen - poszukaj go na sieci.
Pozdro!