wtorek, 16 października 2012

Na północ

Agadir opuszczamy bez żalu jako sympatyczną lecz zbyt turystyczną miejscowość. Nasza droga przypadkowo wiedzie przez dzielnicę willową, która prezentuje się nie gorzej niż na Lazurowym Wybrzeżu. Miasto niespodziewanie kończy się jak nożem uciął i wjeżdżamy w nadmorską odnogę gór Atlas. Pierwsze podjazdy i pierwsze litry potu. Kuba zatrzymuje się, bo boi się że nawali mu pikawa. Otaczają nas przepiękne widoki, pniemy się do góry "Rajską Doliną" którą kiedyś tłumnie odwiedzali hippisi. Tuż przed zachodem słońca dostrzegamy łagodne wzgórze wchodzące klinem w dolinę i tam rozbijamy nasz obóz. Otacza nas olbrzymia przestrzeń skał a wkrótce zostaje ona nakryta całunem gwiazd. Oprócz Szmel-a - naszej kuchenki benzynowej produkcji radzieckiej na której gotujemy pyszną "potrawę" - rozpalamy również ognisko i co tu dużo mówić: czujemy się jak prawdziwi faceci. Słownictwo i tematykę rozmów też dostosowujemy do okoliczności, ale tego może publikować nie będziemy...

Tutaj powinien znaleźć się jeszcze jeden akapit o tym, skąd ta cała podróż i dlaczego właściwie znaleźliśmy się z rowerami w Maroku. Słowem-kluczem jest tu obietnica. Obietnica powrotu, którą złożyłem sobie rok temu oraz obietnica wspólnego wypadu z "Soładatami Hardkora", z którymi wspólnie dotarłem na rowerze do Kiszyniowa, by później dojechać do Kairu.

W międzyczasie sporo się działo - rok to wszak szmat czasu - ale obietnica przetrwała. Na lotniskach w Berlinie i pod Agadirem miałem już sporo wątpliwości - po co burzyć jako tako poukładane życie, po co przemierzać tysiące kilometrów i "tracić" trzy tygodnie, w czasie których nie będę spotykał się ze znajomymi a pieniądze zamiast zarabić będę wydawał?

Wjazd do Agadiru rozwiał moje wątpliwości. Wraz z odnajdywaniem rok temu przemierzanej drogi zacząłem odnajdywać ten stan ducha, w jaki wprawia chaotyczny ruch arabskiego miasta. Tutaj jednocześnie wszystko jest i zaskakujące, i zupełnie normalne - i mówię nie tylko o tym, co się dzieje na drodze.

Marokańczycy przesiadują przy ulicy, targują się w niezliczonych sklepikach, śpią, chodzą, piją herbatę, uśmiechają się i przeklinają, jeżdżą na rowerach, motorowerach, motocyklach i niemożebnie zatłoczonych autobusach. Taksówki - stare niemieckie "Beczki" - zatrzymują się gdzie chcą i właściwie każdy robi co chce, zbytnio nie krępując się całym spektrum nakazów, zakazów i powinności które mamy w Europie aczkolwiek wszystko dzieje się tu w ramach pewnych odwiecznych tradycji i nieoficjalnego, lecz łatwo dostrzegalnego prawa Koranu.

Tutaj można odetchnąć, zatrzymać się w naszym europejskim pędzie i pomyśleć wreszcie o rzeczach ważnych lub wręcz przeciwnie - błahych, grunt że odnajdując właściwe proporcje rzeczy.

Oczywiście nam jako turystom wolno więcej i z tego prawa skwapliwie korzystamy. I to była właśnie ta obietnica, o której genezie już zapomniałem, ale która na szczęście przetrwała i teraz jesteśmy właśnie tu i właśnie teraz.

Wracając do gór Atlas i naszego obozowiska, to obiecujemy sobie wstać rano. Jednak o 6 polskiego czasu ze zdziwieniem spostrzegamy, że gwiazdy są jeszcze na niebie i nic nie zapowiada rychłego wschodu słońca. Dwie godziny później, gdy zaczynają do nas docierać pierwsze promienie słońca uśmiechnięci i spakowani ruszamy w dalszą drogę.

To jest dzień w którym obok podjazdów zaczynają pojawiać się i zjazdy. Widoki zapierają dech w piersiach i ciężko właściwie je opisać. Bo jak można oddać przepastne doliny, nad którymi w najbardziej zaskakujących miejscach dostrzegamy tarasy z palmami daktylowymi i wieżyczkami meczetów?

Nierzadko na zjazdach przekraczamy 50 km/h, mimo tego na mapie przemieszczamy się bardzo powoli - góry to wszak obszar kompresji przestrzeni, gdzie robiąc 50 km można przesunąć się zaledwie 10 km w linii prostej. Dlatego, oraz z powodu kończących się zapasów żywności, wybieramy zjazd do położonego nad oceanem Tamri - później trzeba będzie zrobić więcej kilometrów nadmorską drogą, ale trudno.

Tymczasem od strony Atlantyku zaczyna solidnie wiać i mówię to z pewną odpowiedzialnością jako żeglarz. Wieje co najmniej 15 węzłów, a więc 6 w skali Beauforta i musimy pedałować nawet, jeżeli jedziemy w dół. Jest to bardzo męczące. Dodatkowo pył niesiony przez wiatr wciska się wszędzie. Osiągamy jednak otoczone polami bananowca Tamri, gdzie uzupełniamy zapasy. Wyjazd z miasta w kierunku północnym przy północno-wschodnim wietrze jest niemal niemożliwy. Po 5 km dostrzegamy wydmy (są tam nawet barchany!) i tam rozbijamy obóz. Wieje tak mocno, że opatuleni w swetry i polary nie możemy rozpalić kuchenki. Wpatrując w gromadzące się w ekspresowym tempie chmury idziemy spać...

Jak to bywa w takich sytuacjach ranek absolutnie kontrastuje z wieczorem: przygrzewa słoneczko, wiatr ucichł. Herbata, jajecznica, mleczny start z musli - to wszystko sprawnie przyrządzamy na naszej kuchence rocznik 90. którą chrzcimy imieniem "Marusia" i ruszamy na północ. Podjazd, który wczoraj niemal zwalił nas z nóg dziś jest niewinnym spacerkiem. Cel - dotrzeć do położonej 113 km na północ Essałiry udaje nam się zrealizować i to mimo tego, że koło południa powraca wiatr i znowu nawet na zjazdach trzeba pedałować żeby się nie zatrzymać. Trzeba przyznać że Szadur, jak to ujął Kuba, jest "Harpaganem na wiatr" i dzielnie toruje nam drogę przez większość czasu.

O Essałirze (Essaouria) może będę miał okazję jeszcze napisać. Na razie może tylko tyle, że siedząc przy porannej kawie i sporządzając tą relację mogę obserwować niezwykle uroczą mieszaninę klimatu arabskiego i śródziemnomorskiego (i nie mowa tu tylko o temperaturze!) oraz to, że turystyka już się bardzo mocno - może za mocno - tu rozwinęła.

3 komentarze:

Sol (Blog Włóczykijów) pisze...

Ja zwykle siedząc przy kawie rozpamiętuję dawne wyjazdy i nie mogę przestać tęsknić za tym, by znów znaleźć się w takim miejscu... ;)
Pozdrawiam ciepło,
Sol :)

Nika P. pisze...

Wow...
Super!
Pozdrowienia.

Pavzaj pisze...

No cóż. To chyba dobrze, że pojachałeś. Wolniej się zestarzejesz :).
Napierajcie dzielnie!