5810,28.5384 33.97518 Z 0 na 2258mnpm,z czego 1580 rowerem.Nie wiedzialem,ze pust.moze byc tak piekna:),w nocy jak ksiezyc
Wschod slonca, jak to podkresla wielu autorow ksiazek o Afryce, na tym kontynencie nastepuje bardzo szybko. I jest to sluszne spostrzezenie - juz o 8 rano ciezko na sloncu wytrzymac i kazdy, kto ma wiecej oleju w glowie niz osiolek, zaczyna szukac cienia. Oczywiscie tyczy sie to lata.
Tak wiec chcial nie chcial, wstaje rano i ruszam. Wiem czego sie spodziewac - bedzie ciagle pod gore. I jest! Pot leje sie ze mnie strumieniem, przypominajac stare dobre czasy w Turcji, czy z poczatku wyprawy, gdy z trudem gonilem za chlopakami po roztoczanskich wzgorzach...
Podjazd jest jednak niemal przyjemny: droga jest w swietnym stanie, ruch jest bardzo maly, a co najwazniejsze otaczaja mnie przepiekne krajobrazy. Synaj jest jak zlamanie otwarte kosci Ziemii: gory zdaja sie siegac pamiecia czasow Stworzenia, choc odebraly swoja lekcje od z rzadka padajacych deszczy (za to przez miliony lat!) i wiatru, niosocego pyl i piasek i w ten sposob rzezbiacego fantazyjne ksztalty. Na dlugich odcinkach nie ma ani krztyny zycia, nawet jednego meszka czy porostu - gory spotykaja sie tu z niebem bez zadnych posrednikow. Doprawdy, wspaniala sceneria na spotkanie Czlowieka i Boga tak, jak to zostalo opisane w Biblii.
We wnetrzu polwyspu znajduja sie przepiekne pustynie piaszczyste, podobne do tych w okolicach Wadi-Rum. Porozrzucane tu i owdzie skaly sa czesto podciete na dole, przez niesiony przez wiatr tuz przy powierzchni ziemii piasek. W jednym z takich miejsc zdobywam kawalek cienia, w ktorym przeczekuje najgorszy fragment dnia.
Ruszam dalej, dzien ustepuje nocy, a Slonce Ksiezycowi. Ksiezyc jest w pelni i swieci znakomicie - mozna obserwowac odlegle krajobrazy zupelnie jak za dnia! Droga jest znakomicie oswietlona tym naturalnym swiatlem i jedyne co mi przeszkadza, to narastajace zmeczenie... Najgorzej jest na 95 km, kiedy to o malo co nie wyciagam karimaty i nie klade sie spac, jednak jakas przezwyciezam zmeczenie i jade dalej. Jeszcze tylko 3 wojskowe checkpointy (jeden przy stacji benzynowej - info dla rowerzystow: maja tam zimne napoje co najmniej 2x tansze niz w miasteczku, mozna, a nawet trzeba sie targowac) i docieram do Klasztoru Sw. Katarzyny (prawoslawnego). Tutaj przepak, zostawiam rower, improwizuje plecak z karimaty i gumki do mocowania i ruszam do gory! Po drodze spotykam Araba z wielbladem, jako iz udalo mi sie dwukrotnie zbic cene, podjezdzam mniej wiecej polowe drogi na grzbiecie wielbada. Wyobrazcie to sobie: noc, ksiezyc swieci jak szalony, Arab co chwila cos tam mamrocze do leniwego wielblada, a ja siedze chyba z 2 m nad ziemia i obserwuje dlugasna, poruszajaca sie raz do przodu, raz do tylu szyje wielblada. Szyja jest zakonczona lbem z jak by sie wydawalo wystajacymi na boki oczami. Wielblad nie raz idzie skrajem przepasci, a jedyne co mi pozostaje, to zaufac jego intuicji. Gdzies w dole widac swiatla latarek kolejnych grup, jednak prawde rzeklszy sztuczne swiatlo nie jest tu zupelnie potrzebne - przy tak intensywnym ksiezycu staje sie oczywiste, dlaczego karawany podrozowaly w nocy i dlaczego nawet dzisiaj wielu kierowcow na pustyni woli wlaczac jedynie swiatla pozycyjne, korzystajac glownie z oswietlenia ksiezycowego (i ja sie do nich prawde rzeklszy zaliczam ;).
Na szczycie laduje jako pierwszy, ale o tym juz w nastepnym poscie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz