Tak więc ostatnio zostawiliśmy Was w momencie, gdy rano wstajemy w miejscówce, którą znaleźliśmy w nocy. Widać stąd ośnieżone już szczyty Atlasu Wysokiego, ale my się kierujemy na wschód: w kierunku pustyni.
Rozpoczyna się piękny, długi na kilkadziesiąt kilometrów zjazd. Wiatr w plecy, rowery same jadą 25 km/h. No po prostu żyć nie umierać. Nawet Iza zaczyna się uśmiechać i wszystko byłoby ok, gdyby nie to że Iza zablokowała się psychicznie przed wpinaniem się na hol. Póki jest zjazd i wiatr z górki nie stanowi to problemu, ale gdy droga się wypłaszcza, asfalt zdecydowanie pogarsza a wiatr zaczyna wiać z przodu, okazuje się, że między nami - chłopakami, a Izą jest co najmniej kilka km/h różnicy.
Co tu dużo mówić - Iza wkurza się na maksa, co ma kilka pozytywów. Po pierwsze płynnie wchodzi w słownictwo używane przez nas na co dzień na wyprawie. Tak tak, jak oglądacie pokazy slajdów czy filmy z podróży, to może wydaje Wam się, że wszyscy są tam super kulturalni. Cóż, pojedźcie na taką wyprawę a dowiecie się, że często tak nie jest. I nie uważam, żeby było w tym cokolwiek złego. Po prostu znajdujemy się w trudniejszych warunkach niż zwykle, z resztą nie jesteśmy tu po to, żeby szlifować savoire-vivre ;-)
Po drugie w ten sposób Iza zyskała kilka km/h.
Po trzecie w tym momencie rozpoczęła się ciekawa i owocna dyskusja, gdyż dalsza część wyprawy przebiegała już bez większych problemów. Fakt faktem, że od tego dnia Iza zaczęła bez problemów wpinać się na hol w czasie jazdy no i chyba zaakceptowała fakt, że droga do wspaniałych miejsc do których docieramy tu na rowerach wiedzie często przez litry potu i czasem przez łzy. Z drugiej strony chyba utwierdziła się w przekonaniu, że jesteśmy rowerowymi sado-masochistami czerpiącymi przyjemność z bólu mięśni i... tyłka ;-)
Ale póki co zapada wieczór, a my o zachodzie słońca wciąż jesteśmy w terenie zabudowanym (na mapie Michelin miał być to już teren niezabudowany). Namioty rozbijamy na opuszczonym poletku w oazie a Szadur jak zwykle gotuje pyszną potrawę na naszym Szmel-u, czyli kuchence benzynowej produkcji jeszcze radzieckiej.
Szkoda tylko, że sen znowu nie regeneruje: z uwagi na bliskość zabudowań zachowujemy czujność, dodatkowo jest tu masa skowyczących psów, muezini wzywający o 5 rano do modłów no i niestety choróbsko, które wciąż znacznie mi wszystko utrudnia.
Rano o 9 jesteśmy już po śniadaniu, na które składają się "mleczne starty" z muesli, spakowani i gotowi do drogi. Ten, kto był na wyprawach wie, że wyczyn to nie lada, a ten kto był na nich ze mną - tym bardziej. To, że szybciej będę się ogarniał rano było częścią szerokiego kompromisu, do którego doszliśmy po wspólnej dyskusji.
Po kilku kilometrach opuszczamy teren zabudowany. W okół jest już na prawdę pusto i tylko gdzieniegdzie zamajaczy palma, zagubiona gdzieś oaza a w oddali ośnieżony szczyt Atlasu Wysokiego. Chwile, w których przed kierownicą widzę uciekającą szybko do tyłu wstęgę asfaltu i rozległe acz płytkie kaniony widoczne na kilkadziesiąt kilometrów a oprócz tego nic, no może błękit nieba jeszcze, takie chwile są po prostu pełne szczęścia. Dlaczego? Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak jest.
W pewnym momencie ten błogostan zakłócają piaszczyste wydmy wdzierające się na drogę a za chwilę widzimy coś jeszcze ciekawszego - tajemnicze kanaty. Na początku nie mogłem uwierzyć, że na własne oczy mogę oglądać pradawne systemy nawadniające. Wygląda to z grubsza tak jakby kret-gigant przekopał w linii prostej pustynię, co jakieś 20 m zostawiając spore kretowisko (spore, czyli wielkości małej chaty!). Gdy wspinam się na wierzch wysokiej na kilka metrów górki, stwierdzam że faktycznie znajduje się tam głęboki na mniej więcej drugie tyle otwór po dnie którego płynie woda. Takich kanatów obserwujemy co najmniej kilka (kilka ciągów po kilkadziesiąt-kilkaset "kretowisk"), a w pobliżu jednego z nich nocujemy.
Miejsce na obozowisko wybieramy piękne: tam, gdzie oaza przechodzi w pustnię. Rozbijamy się w cieniu sporej palmy daktylowej, która przyda się również w nocy: księżyc na pustyni świeci niezwykle intensywnie. Zanim jednak się pojawi, z detalami możemy przypatrzeć się gwiazdozbiorom, planetom i sztucznym satelitom.
Tym razem na kolację żelazne racje: wzięliśmy ze sobą żywność liofilizowaną z Polski. Trzeba przyznać, że jest całkiem niezła - mam tu na myśli zarówno walory smakowe jak i ilość. No i banalna w przygotowaniu. Dobrze mieć ze sobą kilka takich porcji nawet w cywilizowanym kraju, jakim jest Maroko, gdyż czasami po prostu nie ma czasu na robienie zakupów, mycie menażek itp.
Nazajutrz "na lajcie" docieramy do Merzugi, wcześniej posiliwszy się pysznymi jogurtami z cukierni w Erfudzie (kupuje się je na szklanki z lodówki) oraz pyszną marokańską pizzą w Rissani (taki nadziewany placek, zdaje się że na Syberii mają coś podobnego pod nazwą "samsa").
Obozowisko rozbijamy między różowymi wydmami. Noc na Ergu jest przepiękna, a żeby było jeszcze lepiej wstajemy przed wschodem słońca i wdrapujemy się na najwyższe wydmy w okolicy - mają one tak na oko po ponad 100 metrów wysokości.
Nie wiem, co takiego w pustyni jest, ale dla mnie zawsze jest to miejsce, w którym wyciszam się zupełnie i ze zdziwieniem widzę rozwiązania problemów, które wcześniej nie wydawały się takie oczywiste. A tu wszystko jest takie proste...
Tu przyśpieszę narrację, tym bardziej że relacja pisana jest już dobry tydzień po opisywanych wydarzeniach. Tak więc bez problemów przebijamy się na północ pod Erraszidę przepiękną doliną Ziz. Nocleg wypada jakieś 40 km przed miastem. Ponieważ zaczyna padać deszcz, namiot rozbijamy w opuszczonym funduku, czyli takiej przydrożnej karczmie zbudowanej jak wszystko tutaj z cegieł mułowych.
Śpimy już sobie w najlepsze gdy nagle słychać jakieś odgłosy i widać zapalone światła. Męski, szorstki głos krzyczy coś po arabsku i francusku. Odkrzykuję: "who are you?" i dostaję odpowiedź "police".
Policja? Uchylam drzwi od namiotu i pierwsze co ukazuje się mym oczom to pałka dosyć niezdarnie wystrugana z kawałka drewna. "Aha, nie jest za dobrze" myślę sobie i stanowczo żądam okazania mi jakiegoś dokumentu, choć wobec tego, że jest ich co najmniej kilku chłopa uzbrojonych w pałki, równie dobrze mógłbym chyba poprosić o odtańczenie "Jeziora Łabędziego".
Na szczęście gdzieś w tyle migają mi epolety - ufff, przynajmniej dowódca ma mundur (o reszcie oddziału niestety nie można tego powiedzieć). Wyjaśniamy sprawę. Okazuje się, że nocny stróż z pobliskiego namiotu berberyjskiego wziął nas za nielegalnych imigrantów: "subsaharian people". Oczywiście przez Maroko wiedzie jeden z główych szlaków wędrówek i przerzutów nielegalnych imigrantów do Europy, obawy więc nie były do końca nieuzasadnione, choć wątpię, by owi imigranci poruszali się na rowerach i spali w namiotach turystycznych.
Tak czy owak wszystko dobrze się kończy i po nocnej herbatce u skąd inąd sympatycznego nocnego stróża udajemy się z powrotem na nocny odpoczynek. Ja śpię jak zabity ale Iza wyraźnie ma problem z zakceptowaniem tego, co się stało i zachowuje czujny sen w nocy.
Rano zahaczamy o mieścinkę Micem, gdzie u pary francuskich emerytów jemy pyszne śniadanko z niezwykłym widokiem na opuszczoną kasbę po drugiej stronie rzeki i docieramy do Erraszidy. Jest to miasto garnizonowe, postanawiamy więc tu nie zamulać i pakujemy się w autobus do Fezu. Idzie nam to już na prawdę sprawnie: w kilka minut wszystkie nasze 4 rowery złożone do transportu lądują w luku, a obok nich wszystkie sakwy i wory wyprawowe: łącznie kilkanaście sztuk bagażu!
Trasa autokaru wiedzie przez nieznany nam Atlas Średni. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy nagle wjeżdżamy w krainę podobną do Europy, gdzie spadziste dachy są kryte dachówką a na zielonych polach pasą się stada krów. No może w Europie nie ma tylko małp biegających po piniowych lasach... W każdym razie jest to przepiękna kraina a mijane przez nas Azrou wygląda już zupełnie jak typowy, alpejski kurort narciarski.
Zapada noc, a jak to w nocy bywa jazda wydaje się bardziej monotonna, a wszystko bardziej tajemnicze i większe - ciężko więc powiedzieć coś obiektywnego o dalszym przebiegu trasy. Najważniejsze, że w końcu docieramy do Fezu.
Jeszcze do końca nie opuściliśmy autobusu, a już mamy propozycję noclegu w medynie. Po chwili wahania postanawiamy to sprawdzić. No, faktycznie, gdy podążamy za naszym przewodnikiem przez wąziutkie uliczki medyny mijając grupy młodzieży ewidentnie zjaranej haszyszem nie czujemy się zbyt pewnie. W Fezie - pierwszy raz w życiu - stwierdziłem, że haszysz śmierdzi. On tu jest po prostu wszędzie, wszyscy mają czerwone jakby od pocierania oczy i mętny wzrok. I ten... smród, bo zapach haszyszu w takim stężeniu zwyczajnie jest smrodem.
No nic, docieramy do lokum, ustalamy cenę. Po opłaceniu lokum okazuje się, że jeszcze należy opłacić przewodnika, który nie był included, i który z resztą zapewniał nas fałszywie, że z uwagi na jutrzejsze Id Al-Adha nie będzie żadnych problemów z zakupem żywności w sklepach. Potem okazało się, że jego kolegę też należy opłacić. Na koniec przybiegł właściciel, który w międzyczasie podniósł cenę noclegu i dopiero gdy zobaczył, że ewidentnie nie mamy ochoty na tego typu zabawę i zaczynamy zbierać manatki - wymiękł.Taaak, jeżeli chcecie sprawdzić i podszlifować Wasze umiejętności negocjacyjne, jeździjcie na zakupy do krajów arabskich!
Na razie, a może i na dłużej - to tyle! Może jeszcze pojawi się wpis o Fezie? Trochę te wpisy są teraz niechronologicznie, no ale już trudno...
Rozpoczyna się piękny, długi na kilkadziesiąt kilometrów zjazd. Wiatr w plecy, rowery same jadą 25 km/h. No po prostu żyć nie umierać. Nawet Iza zaczyna się uśmiechać i wszystko byłoby ok, gdyby nie to że Iza zablokowała się psychicznie przed wpinaniem się na hol. Póki jest zjazd i wiatr z górki nie stanowi to problemu, ale gdy droga się wypłaszcza, asfalt zdecydowanie pogarsza a wiatr zaczyna wiać z przodu, okazuje się, że między nami - chłopakami, a Izą jest co najmniej kilka km/h różnicy.
Co tu dużo mówić - Iza wkurza się na maksa, co ma kilka pozytywów. Po pierwsze płynnie wchodzi w słownictwo używane przez nas na co dzień na wyprawie. Tak tak, jak oglądacie pokazy slajdów czy filmy z podróży, to może wydaje Wam się, że wszyscy są tam super kulturalni. Cóż, pojedźcie na taką wyprawę a dowiecie się, że często tak nie jest. I nie uważam, żeby było w tym cokolwiek złego. Po prostu znajdujemy się w trudniejszych warunkach niż zwykle, z resztą nie jesteśmy tu po to, żeby szlifować savoire-vivre ;-)
Po drugie w ten sposób Iza zyskała kilka km/h.
Po trzecie w tym momencie rozpoczęła się ciekawa i owocna dyskusja, gdyż dalsza część wyprawy przebiegała już bez większych problemów. Fakt faktem, że od tego dnia Iza zaczęła bez problemów wpinać się na hol w czasie jazdy no i chyba zaakceptowała fakt, że droga do wspaniałych miejsc do których docieramy tu na rowerach wiedzie często przez litry potu i czasem przez łzy. Z drugiej strony chyba utwierdziła się w przekonaniu, że jesteśmy rowerowymi sado-masochistami czerpiącymi przyjemność z bólu mięśni i... tyłka ;-)
Ale póki co zapada wieczór, a my o zachodzie słońca wciąż jesteśmy w terenie zabudowanym (na mapie Michelin miał być to już teren niezabudowany). Namioty rozbijamy na opuszczonym poletku w oazie a Szadur jak zwykle gotuje pyszną potrawę na naszym Szmel-u, czyli kuchence benzynowej produkcji jeszcze radzieckiej.
Szkoda tylko, że sen znowu nie regeneruje: z uwagi na bliskość zabudowań zachowujemy czujność, dodatkowo jest tu masa skowyczących psów, muezini wzywający o 5 rano do modłów no i niestety choróbsko, które wciąż znacznie mi wszystko utrudnia.
Rano o 9 jesteśmy już po śniadaniu, na które składają się "mleczne starty" z muesli, spakowani i gotowi do drogi. Ten, kto był na wyprawach wie, że wyczyn to nie lada, a ten kto był na nich ze mną - tym bardziej. To, że szybciej będę się ogarniał rano było częścią szerokiego kompromisu, do którego doszliśmy po wspólnej dyskusji.
Po kilku kilometrach opuszczamy teren zabudowany. W okół jest już na prawdę pusto i tylko gdzieniegdzie zamajaczy palma, zagubiona gdzieś oaza a w oddali ośnieżony szczyt Atlasu Wysokiego. Chwile, w których przed kierownicą widzę uciekającą szybko do tyłu wstęgę asfaltu i rozległe acz płytkie kaniony widoczne na kilkadziesiąt kilometrów a oprócz tego nic, no może błękit nieba jeszcze, takie chwile są po prostu pełne szczęścia. Dlaczego? Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale tak jest.
W pewnym momencie ten błogostan zakłócają piaszczyste wydmy wdzierające się na drogę a za chwilę widzimy coś jeszcze ciekawszego - tajemnicze kanaty. Na początku nie mogłem uwierzyć, że na własne oczy mogę oglądać pradawne systemy nawadniające. Wygląda to z grubsza tak jakby kret-gigant przekopał w linii prostej pustynię, co jakieś 20 m zostawiając spore kretowisko (spore, czyli wielkości małej chaty!). Gdy wspinam się na wierzch wysokiej na kilka metrów górki, stwierdzam że faktycznie znajduje się tam głęboki na mniej więcej drugie tyle otwór po dnie którego płynie woda. Takich kanatów obserwujemy co najmniej kilka (kilka ciągów po kilkadziesiąt-kilkaset "kretowisk"), a w pobliżu jednego z nich nocujemy.
Miejsce na obozowisko wybieramy piękne: tam, gdzie oaza przechodzi w pustnię. Rozbijamy się w cieniu sporej palmy daktylowej, która przyda się również w nocy: księżyc na pustyni świeci niezwykle intensywnie. Zanim jednak się pojawi, z detalami możemy przypatrzeć się gwiazdozbiorom, planetom i sztucznym satelitom.
Tym razem na kolację żelazne racje: wzięliśmy ze sobą żywność liofilizowaną z Polski. Trzeba przyznać, że jest całkiem niezła - mam tu na myśli zarówno walory smakowe jak i ilość. No i banalna w przygotowaniu. Dobrze mieć ze sobą kilka takich porcji nawet w cywilizowanym kraju, jakim jest Maroko, gdyż czasami po prostu nie ma czasu na robienie zakupów, mycie menażek itp.
Nazajutrz "na lajcie" docieramy do Merzugi, wcześniej posiliwszy się pysznymi jogurtami z cukierni w Erfudzie (kupuje się je na szklanki z lodówki) oraz pyszną marokańską pizzą w Rissani (taki nadziewany placek, zdaje się że na Syberii mają coś podobnego pod nazwą "samsa").
Obozowisko rozbijamy między różowymi wydmami. Noc na Ergu jest przepiękna, a żeby było jeszcze lepiej wstajemy przed wschodem słońca i wdrapujemy się na najwyższe wydmy w okolicy - mają one tak na oko po ponad 100 metrów wysokości.
Nie wiem, co takiego w pustyni jest, ale dla mnie zawsze jest to miejsce, w którym wyciszam się zupełnie i ze zdziwieniem widzę rozwiązania problemów, które wcześniej nie wydawały się takie oczywiste. A tu wszystko jest takie proste...
Tu przyśpieszę narrację, tym bardziej że relacja pisana jest już dobry tydzień po opisywanych wydarzeniach. Tak więc bez problemów przebijamy się na północ pod Erraszidę przepiękną doliną Ziz. Nocleg wypada jakieś 40 km przed miastem. Ponieważ zaczyna padać deszcz, namiot rozbijamy w opuszczonym funduku, czyli takiej przydrożnej karczmie zbudowanej jak wszystko tutaj z cegieł mułowych.
Śpimy już sobie w najlepsze gdy nagle słychać jakieś odgłosy i widać zapalone światła. Męski, szorstki głos krzyczy coś po arabsku i francusku. Odkrzykuję: "who are you?" i dostaję odpowiedź "police".
Policja? Uchylam drzwi od namiotu i pierwsze co ukazuje się mym oczom to pałka dosyć niezdarnie wystrugana z kawałka drewna. "Aha, nie jest za dobrze" myślę sobie i stanowczo żądam okazania mi jakiegoś dokumentu, choć wobec tego, że jest ich co najmniej kilku chłopa uzbrojonych w pałki, równie dobrze mógłbym chyba poprosić o odtańczenie "Jeziora Łabędziego".
Na szczęście gdzieś w tyle migają mi epolety - ufff, przynajmniej dowódca ma mundur (o reszcie oddziału niestety nie można tego powiedzieć). Wyjaśniamy sprawę. Okazuje się, że nocny stróż z pobliskiego namiotu berberyjskiego wziął nas za nielegalnych imigrantów: "subsaharian people". Oczywiście przez Maroko wiedzie jeden z główych szlaków wędrówek i przerzutów nielegalnych imigrantów do Europy, obawy więc nie były do końca nieuzasadnione, choć wątpię, by owi imigranci poruszali się na rowerach i spali w namiotach turystycznych.
Tak czy owak wszystko dobrze się kończy i po nocnej herbatce u skąd inąd sympatycznego nocnego stróża udajemy się z powrotem na nocny odpoczynek. Ja śpię jak zabity ale Iza wyraźnie ma problem z zakceptowaniem tego, co się stało i zachowuje czujny sen w nocy.
Rano zahaczamy o mieścinkę Micem, gdzie u pary francuskich emerytów jemy pyszne śniadanko z niezwykłym widokiem na opuszczoną kasbę po drugiej stronie rzeki i docieramy do Erraszidy. Jest to miasto garnizonowe, postanawiamy więc tu nie zamulać i pakujemy się w autobus do Fezu. Idzie nam to już na prawdę sprawnie: w kilka minut wszystkie nasze 4 rowery złożone do transportu lądują w luku, a obok nich wszystkie sakwy i wory wyprawowe: łącznie kilkanaście sztuk bagażu!
Trasa autokaru wiedzie przez nieznany nam Atlas Średni. Jakież jest nasze zaskoczenie, gdy nagle wjeżdżamy w krainę podobną do Europy, gdzie spadziste dachy są kryte dachówką a na zielonych polach pasą się stada krów. No może w Europie nie ma tylko małp biegających po piniowych lasach... W każdym razie jest to przepiękna kraina a mijane przez nas Azrou wygląda już zupełnie jak typowy, alpejski kurort narciarski.
Zapada noc, a jak to w nocy bywa jazda wydaje się bardziej monotonna, a wszystko bardziej tajemnicze i większe - ciężko więc powiedzieć coś obiektywnego o dalszym przebiegu trasy. Najważniejsze, że w końcu docieramy do Fezu.
Jeszcze do końca nie opuściliśmy autobusu, a już mamy propozycję noclegu w medynie. Po chwili wahania postanawiamy to sprawdzić. No, faktycznie, gdy podążamy za naszym przewodnikiem przez wąziutkie uliczki medyny mijając grupy młodzieży ewidentnie zjaranej haszyszem nie czujemy się zbyt pewnie. W Fezie - pierwszy raz w życiu - stwierdziłem, że haszysz śmierdzi. On tu jest po prostu wszędzie, wszyscy mają czerwone jakby od pocierania oczy i mętny wzrok. I ten... smród, bo zapach haszyszu w takim stężeniu zwyczajnie jest smrodem.
No nic, docieramy do lokum, ustalamy cenę. Po opłaceniu lokum okazuje się, że jeszcze należy opłacić przewodnika, który nie był included, i który z resztą zapewniał nas fałszywie, że z uwagi na jutrzejsze Id Al-Adha nie będzie żadnych problemów z zakupem żywności w sklepach. Potem okazało się, że jego kolegę też należy opłacić. Na koniec przybiegł właściciel, który w międzyczasie podniósł cenę noclegu i dopiero gdy zobaczył, że ewidentnie nie mamy ochoty na tego typu zabawę i zaczynamy zbierać manatki - wymiękł.Taaak, jeżeli chcecie sprawdzić i podszlifować Wasze umiejętności negocjacyjne, jeździjcie na zakupy do krajów arabskich!
Na razie, a może i na dłużej - to tyle! Może jeszcze pojawi się wpis o Fezie? Trochę te wpisy są teraz niechronologicznie, no ale już trudno...
1 komentarz:
dzięki za wpis, ma klimat jak zwykle
Prześlij komentarz