Autobus. Koło Kubasa siada sympatyczny (a jakże!) Marokańczyk w czapeczce "z kogutem".
- Francaise? - pyta
Kubas: - No.
- Aaaa, english?
- Polonia. - tłumaczy Kubas
- Aaaa, Polonia. Ok. You go?
- We go to Tischka - tłumaczy nasz podróżnik
- Aaaa, Tischka, Zwei tausend zwei hundert und sechzig meter hoch.
- O! - ze zdziwieniem kontestujemy - sprechen Sie Deutsch? - dopytujemy, bo jest szansa dogadać się w znanym nam języku
Na to Marokańczyk uśmiecha się szeroko, robi efektowną pauzę i odpowiada
- Yes, my friend!
A wracając do naszej podróży: ostatnio jesteśmy "na wypasie". W Essałirze (pisownia fonetyczna, choć polskie przewodniki podają Esawira) na suku, czyli targu, Szadur nabywa bębenek, Kubas koszulkę a ja pół kilograma świeżo mielonej kawy (mieszanka arabiki i robusty). O ile o kawę targować nie trzeba się w ogóle (6 euro za kilogram ;-), o bębenek umiarkowanie (udaje się zejść do 60% ceny wyjściowej), to Kubas musiał się nieźle "napocić": dwa razy udawał, że odchodzi, by w końcu ze 120 dirhamów zejść do 60.
Targowanie generalnie jest w porządku, gdy podejść do tego na luzie i być w sytuacji, gdy jak nie kupisz to nic się nie stanie. Można wtedy się uśmiechać, można odchodzić i wracać albo i nie wracać no i najważniejsze to zdać sobie sprawę z tego ile tak na prawdę coś dla nas jest warte. Jeżeli dla sprzedającego będzie warte tyle samo, to obydwie strony będą zadowolone.
Zdecydowanie gorzej jest z biletami autobusowymi. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie transfery z Essałiry do Marrakeszu i z Marrakeszu na Tiszkę, to trochę nie mamy wyboru...
Sam rytuał odjeżdżania autobusu z dworca jest tyle ciekawy co dla Europejczyka denerwujący: o godzinie odjazdu kierowca włącza silnik i może nawet ruszyć z dwa metry. Potem rusza tak jeszcze 15 minut, w czasie których pasażerowie to wysiadają, to wysiadają a przez przejście między fotelami przewija się cały korowód sprzedawców biżuterii, batoników, chusteczek, bucików dla dzieci, cudownych olejków i w ogóle wszystkiego, co na pewno do podróżowania autobusem nie jest niezbędne. Jest też druga grupa, którą stanowią żebracy, przy czym jedni łagodnie perswadują, inni machają jakimiś dokumentami (pewnie ze szpitala), jeszcze inni niemal rozdzierają szaty i szlochają.
No ale pora ruszać, wiec autobus wyjeżdża ze stanowiska i wpada w korek chaotycznie ślimaczących się po placu autobusów, które bez problemu potrafią się tak wzajemnie zablokować, że żaden nie może się ruszyć. W tym czasie, aż do wyjechania za bramę dworca (co trwa kolejne 15 minut) a nawet dalej trwa sprzedaż biletów i dosiadają się kolejni pasażerowie. Wreszcie po pół godzinie od deklarowanej godziny wyjazdu autobus opuszcza dworzec by... wpaść w miejskie korki.
Ale wracając do naszych "wczasów", to w Essałirze już z rowerami gotowymi do drogi podjeżdżamy pod budki z grillami. Po dość zabawnym targowaniu polegającym na przekładaniu różnych krabów, rybek i ośmiornic z tależa na stoisko i z powrotem (w zależności od stanu negocjacji) świeżutkie owoce morza lądują na grillu i mamy okazję za na prawdę małe pieniądze się nimi zajadać - pychota!
W Marrakeszu pędzimy na lotnisko, skąd mamy odebrać nowego członka naszej wyprawy: Izę. Po dwóch godzinach oczekiwania i sms-ie okazuje się, że coś źle zapamiętałem z maila i Iza przylatuje dopiero nazajutrz. Lądujemy więc w Medynie ("Stare Miasto" charakteryzujące się chaotycznym układem wąskich, bo szerokich jedynie na minięcie się dwóch osiołków, ulic) i rozpoczynamy poszukiwania kawiarenki, gdzie pokazywali by mecz Polska-Anglia. Niestety o tej porze gra również Maroko, nie ma więc najmniejszych szans... Jest ciepło, więc spacerujemy sobie po Dżama el-Efna, ponoć największym placu Afryki Północnej (a na pewno najciekawszym) czyli tętniącym życiem centrum Marrakeszu a o tym, że w tym samym czasie w Warszawie po zalanej murawie Stadionu Narodowego pływają kibice dowiadujemy się dopiero z internetu.
Wracając do placu, to nie jestem specjalistą, ale w Marrakeszu chyba właściwie nie ma nic szczególnie ciekawego do zwiedzania. Z resztą ja osobiście za zwiedzaniem nie przepadam. Za to jest mnóstwo uśmiechniętych, pogodnych ludzi z dumą robiących to, co potrafią najlepiej: czy jest to sprzedawanie przypraw na targu, czy wykonywanie przepięknych czajniczków na herbatę, parzenie kawy, wyciskanie soku z pomarańczy etc.
Choć niemal nie istnieje tu opieka socjalna (a może właśnie dlatego) a poziom życia jest wedle statystyk dużo niższy niż w Polsce (wskaźnik HDI) to jakimś cudem na ulicy widać więcej szczęśliwych ludzi. Może dlatego, że mają tak niewiele? Może dlatego, że nie zaciągają kredytów by zaimponować swoim sąsiadom czy kolegom z pracy samochodem czy najnowszym modelem lodówki? Może dlatego, że mają czas na życie rodzinne? A może dlatego, że wystarczy dosłownie garść dirhamów, by przeżyć w ciepłym mieście? A może to kwestia wiary? Nie wiem, ale warto ich obserować i od nich się uczyć!
Z resztą - pozwolę sobie tu na nutkę geocywilizacyjnej refleksji - gdy obserwuję rozwój i energię niektórych społeczeństw państw niegdyś "trzeciego świata", a dziś "rozwijających się" , nie mam wątpliwości że nasze czasy, czasy Europy, przemijają. Podczas gdy Europejczycy zdaje się że osiągnęli w sensie materialnym już wszystko, coraz wyraźniej widać strach, by tego nie stracić. A stracić trzeba, gdyż Europa się starzeje i - co może nawet ważniejsze - brak jest jasnego, wspólnego celu czy systemu wartości. Tymczasem ludzie "globalnego południa" nie rozpieszczeni przez życie, lecz zaradni są jak młody urwis przy starym europejskim zgredzie.
Pewną rolę odgrywa kwestia wolności i kto wie, czy specyficznie pojnowanej wolności nie ma tu więcej, niż u nas. Bo weźmy taki przykład: zajeżdżamy do miasteczka Sminou między Tamri a Essałirą. Idziemy do "restauracyjki", gdzie na rozgrzamym, żeliwnym blacie pieczone są pyszne placuszki (cena 1 dirham, a więc 0,4 PLN za sztukę). Oprócz tej żeliwnej płyty i palnika gazowego są tu jeszcze trzy ściany, dach, kilka krzeseł i kilka stolików - to wszystko! U nas ten lokal już dawno zamknąłby sanepid, a jeżeli nawet nie on, to kontrola skarbowa, która ujawniła by brak ewidencji sprzedaży, opłacania należnych podatków no i brak kasy fiskalnej. Inna sprawa, że nie było tam prądu ;-)
Innymi słowy pan który pichci przepyszne placuszki wylądowałby na marginesie społeczeństwa bez swojej budki, bez pracy, za to w psychicznie na pewno dołującym uzależnieniu od opieki socjalnej. Takich ludzi są - i tu i tam - miliony. No i kto ma więcej wolności, cywilizowana Europo?
Dobra, dość tych farmazonów. Szadur z rana rusza na Tiszkę, a jest to nie lada wyzwanie. Przełęcz oddalona o jakieś 105 km od Marrkaszu znajduje się jakieś 2000 m wyżej. Podjazd jest nie lada wyzwaniem, z którym z resztą miałem okazję zmierzyć się w zeszłym roku (szczegóły na www.AfrykaNowaka.pl). My (Kubas ze względu na jakieś choróbsko które ciągnie się za nim aż z Polski zostaje ze mną) odbieramy Izę, kosztujemy zarówno uroków miejskiego życia dawnej stolicy Królestwa (stąd z resztą nazwa Maroko - od Marrakeszu!) jak i "czegoś". Czym jest "coś" sami się domyślacie, podpowiem tylko że Maroko jest największym producentem na świecie i można odnieść wrażenie, że chyba każdy w Marrakeszu zna kogoś, kto ma to "coś" do zaoferowania ;-)
Wiemy już, że Michał dał czadu i w jeden dzień podjechał na przełęcz, my teraz gonimy go autobusem... I to by było na tyle - na razie!
Jeszcze na koniec krótki wywiad z Izą:
- Czy to Twój pierwszy raz w Maroku?
- Tak.
- Jakie są Twoje pierwsze wrażenia?
- Niesamowita mieszanka barw, zapachów i smaków.
- Ale pozytywna mieszanina, czy może nie? Nie masz wrażenia, że jest tego za dużo?
- Nie, jest w sam raz. Choć może się zakręcić w głowie.
- Co do tej pory najbardziej Ci się podobało?
- Sklep z przyprawami.
- A najmniej?
- Walka o tanie bilety.
- Czy tak sobie wyobrażałaś Maroko?
- Myślę, że podobnie. Być może myślałam że będzie bardziej monotonnie jeżeli chodzi o kolory. Że ziemia będzie bardziej wyblakła, spalona słońcem. A jest dużo kontrastu, czerwień przeplata się z zielenią.
- A ludzie?
- Jeszcze nie mam zdania, ale wydają się przyjaźnie nastawieni... przynajmniej do mężczyzn.
- A do kobiet?
- Mam wrażenie, że kobiet nie zauważają.
- To dobrze czy źle?
- Hmmmm. Z jednej strony dobrze, bo nie jestem nagabywana. Z drugiej strony czuję się lekceważona. Ale to pierwsze dni, zobaczymy co będzie dalej.
- Wyobrażasz sobie podróżowanie po Maroku bez męskiej "obstawy"?
- Na dzień dzisejszy nie.
- Chciałabyś tu zamieszkać?
- Nie.
- Dlaczego?
- Jeszcze nie wiem. Może wycofajmy to pytanie. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić.
- A jak Ci się podobają tutejsze ubiory?
- Podobają mi się, są kolorowe.
- Jak oceniasz poziom higieny?
- Hahaha. Fatalnie. Chociaż myślę, że są gorsze miejsca. W hotelu było znośnie i do zaakceptowania.
- A tam, gdzie jedliśmy zupę?
- Troszkę musiałam się przełamać.
- Smakowała?
- Była pyszna.
- Francaise? - pyta
Kubas: - No.
- Aaaa, english?
- Polonia. - tłumaczy Kubas
- Aaaa, Polonia. Ok. You go?
- We go to Tischka - tłumaczy nasz podróżnik
- Aaaa, Tischka, Zwei tausend zwei hundert und sechzig meter hoch.
- O! - ze zdziwieniem kontestujemy - sprechen Sie Deutsch? - dopytujemy, bo jest szansa dogadać się w znanym nam języku
Na to Marokańczyk uśmiecha się szeroko, robi efektowną pauzę i odpowiada
- Yes, my friend!
A wracając do naszej podróży: ostatnio jesteśmy "na wypasie". W Essałirze (pisownia fonetyczna, choć polskie przewodniki podają Esawira) na suku, czyli targu, Szadur nabywa bębenek, Kubas koszulkę a ja pół kilograma świeżo mielonej kawy (mieszanka arabiki i robusty). O ile o kawę targować nie trzeba się w ogóle (6 euro za kilogram ;-), o bębenek umiarkowanie (udaje się zejść do 60% ceny wyjściowej), to Kubas musiał się nieźle "napocić": dwa razy udawał, że odchodzi, by w końcu ze 120 dirhamów zejść do 60.
Targowanie generalnie jest w porządku, gdy podejść do tego na luzie i być w sytuacji, gdy jak nie kupisz to nic się nie stanie. Można wtedy się uśmiechać, można odchodzić i wracać albo i nie wracać no i najważniejsze to zdać sobie sprawę z tego ile tak na prawdę coś dla nas jest warte. Jeżeli dla sprzedającego będzie warte tyle samo, to obydwie strony będą zadowolone.
Zdecydowanie gorzej jest z biletami autobusowymi. Ponieważ zaplanowaliśmy sobie transfery z Essałiry do Marrakeszu i z Marrakeszu na Tiszkę, to trochę nie mamy wyboru...
Sam rytuał odjeżdżania autobusu z dworca jest tyle ciekawy co dla Europejczyka denerwujący: o godzinie odjazdu kierowca włącza silnik i może nawet ruszyć z dwa metry. Potem rusza tak jeszcze 15 minut, w czasie których pasażerowie to wysiadają, to wysiadają a przez przejście między fotelami przewija się cały korowód sprzedawców biżuterii, batoników, chusteczek, bucików dla dzieci, cudownych olejków i w ogóle wszystkiego, co na pewno do podróżowania autobusem nie jest niezbędne. Jest też druga grupa, którą stanowią żebracy, przy czym jedni łagodnie perswadują, inni machają jakimiś dokumentami (pewnie ze szpitala), jeszcze inni niemal rozdzierają szaty i szlochają.
No ale pora ruszać, wiec autobus wyjeżdża ze stanowiska i wpada w korek chaotycznie ślimaczących się po placu autobusów, które bez problemu potrafią się tak wzajemnie zablokować, że żaden nie może się ruszyć. W tym czasie, aż do wyjechania za bramę dworca (co trwa kolejne 15 minut) a nawet dalej trwa sprzedaż biletów i dosiadają się kolejni pasażerowie. Wreszcie po pół godzinie od deklarowanej godziny wyjazdu autobus opuszcza dworzec by... wpaść w miejskie korki.
Ale wracając do naszych "wczasów", to w Essałirze już z rowerami gotowymi do drogi podjeżdżamy pod budki z grillami. Po dość zabawnym targowaniu polegającym na przekładaniu różnych krabów, rybek i ośmiornic z tależa na stoisko i z powrotem (w zależności od stanu negocjacji) świeżutkie owoce morza lądują na grillu i mamy okazję za na prawdę małe pieniądze się nimi zajadać - pychota!
W Marrakeszu pędzimy na lotnisko, skąd mamy odebrać nowego członka naszej wyprawy: Izę. Po dwóch godzinach oczekiwania i sms-ie okazuje się, że coś źle zapamiętałem z maila i Iza przylatuje dopiero nazajutrz. Lądujemy więc w Medynie ("Stare Miasto" charakteryzujące się chaotycznym układem wąskich, bo szerokich jedynie na minięcie się dwóch osiołków, ulic) i rozpoczynamy poszukiwania kawiarenki, gdzie pokazywali by mecz Polska-Anglia. Niestety o tej porze gra również Maroko, nie ma więc najmniejszych szans... Jest ciepło, więc spacerujemy sobie po Dżama el-Efna, ponoć największym placu Afryki Północnej (a na pewno najciekawszym) czyli tętniącym życiem centrum Marrakeszu a o tym, że w tym samym czasie w Warszawie po zalanej murawie Stadionu Narodowego pływają kibice dowiadujemy się dopiero z internetu.
Wracając do placu, to nie jestem specjalistą, ale w Marrakeszu chyba właściwie nie ma nic szczególnie ciekawego do zwiedzania. Z resztą ja osobiście za zwiedzaniem nie przepadam. Za to jest mnóstwo uśmiechniętych, pogodnych ludzi z dumą robiących to, co potrafią najlepiej: czy jest to sprzedawanie przypraw na targu, czy wykonywanie przepięknych czajniczków na herbatę, parzenie kawy, wyciskanie soku z pomarańczy etc.
Choć niemal nie istnieje tu opieka socjalna (a może właśnie dlatego) a poziom życia jest wedle statystyk dużo niższy niż w Polsce (wskaźnik HDI) to jakimś cudem na ulicy widać więcej szczęśliwych ludzi. Może dlatego, że mają tak niewiele? Może dlatego, że nie zaciągają kredytów by zaimponować swoim sąsiadom czy kolegom z pracy samochodem czy najnowszym modelem lodówki? Może dlatego, że mają czas na życie rodzinne? A może dlatego, że wystarczy dosłownie garść dirhamów, by przeżyć w ciepłym mieście? A może to kwestia wiary? Nie wiem, ale warto ich obserować i od nich się uczyć!
Z resztą - pozwolę sobie tu na nutkę geocywilizacyjnej refleksji - gdy obserwuję rozwój i energię niektórych społeczeństw państw niegdyś "trzeciego świata", a dziś "rozwijających się" , nie mam wątpliwości że nasze czasy, czasy Europy, przemijają. Podczas gdy Europejczycy zdaje się że osiągnęli w sensie materialnym już wszystko, coraz wyraźniej widać strach, by tego nie stracić. A stracić trzeba, gdyż Europa się starzeje i - co może nawet ważniejsze - brak jest jasnego, wspólnego celu czy systemu wartości. Tymczasem ludzie "globalnego południa" nie rozpieszczeni przez życie, lecz zaradni są jak młody urwis przy starym europejskim zgredzie.
Pewną rolę odgrywa kwestia wolności i kto wie, czy specyficznie pojnowanej wolności nie ma tu więcej, niż u nas. Bo weźmy taki przykład: zajeżdżamy do miasteczka Sminou między Tamri a Essałirą. Idziemy do "restauracyjki", gdzie na rozgrzamym, żeliwnym blacie pieczone są pyszne placuszki (cena 1 dirham, a więc 0,4 PLN za sztukę). Oprócz tej żeliwnej płyty i palnika gazowego są tu jeszcze trzy ściany, dach, kilka krzeseł i kilka stolików - to wszystko! U nas ten lokal już dawno zamknąłby sanepid, a jeżeli nawet nie on, to kontrola skarbowa, która ujawniła by brak ewidencji sprzedaży, opłacania należnych podatków no i brak kasy fiskalnej. Inna sprawa, że nie było tam prądu ;-)
Innymi słowy pan który pichci przepyszne placuszki wylądowałby na marginesie społeczeństwa bez swojej budki, bez pracy, za to w psychicznie na pewno dołującym uzależnieniu od opieki socjalnej. Takich ludzi są - i tu i tam - miliony. No i kto ma więcej wolności, cywilizowana Europo?
Dobra, dość tych farmazonów. Szadur z rana rusza na Tiszkę, a jest to nie lada wyzwanie. Przełęcz oddalona o jakieś 105 km od Marrkaszu znajduje się jakieś 2000 m wyżej. Podjazd jest nie lada wyzwaniem, z którym z resztą miałem okazję zmierzyć się w zeszłym roku (szczegóły na www.AfrykaNowaka.pl). My (Kubas ze względu na jakieś choróbsko które ciągnie się za nim aż z Polski zostaje ze mną) odbieramy Izę, kosztujemy zarówno uroków miejskiego życia dawnej stolicy Królestwa (stąd z resztą nazwa Maroko - od Marrakeszu!) jak i "czegoś". Czym jest "coś" sami się domyślacie, podpowiem tylko że Maroko jest największym producentem na świecie i można odnieść wrażenie, że chyba każdy w Marrakeszu zna kogoś, kto ma to "coś" do zaoferowania ;-)
Wiemy już, że Michał dał czadu i w jeden dzień podjechał na przełęcz, my teraz gonimy go autobusem... I to by było na tyle - na razie!
Jeszcze na koniec krótki wywiad z Izą:
- Czy to Twój pierwszy raz w Maroku?
- Tak.
- Jakie są Twoje pierwsze wrażenia?
- Niesamowita mieszanka barw, zapachów i smaków.
- Ale pozytywna mieszanina, czy może nie? Nie masz wrażenia, że jest tego za dużo?
- Nie, jest w sam raz. Choć może się zakręcić w głowie.
- Co do tej pory najbardziej Ci się podobało?
- Sklep z przyprawami.
- A najmniej?
- Walka o tanie bilety.
- Czy tak sobie wyobrażałaś Maroko?
- Myślę, że podobnie. Być może myślałam że będzie bardziej monotonnie jeżeli chodzi o kolory. Że ziemia będzie bardziej wyblakła, spalona słońcem. A jest dużo kontrastu, czerwień przeplata się z zielenią.
- A ludzie?
- Jeszcze nie mam zdania, ale wydają się przyjaźnie nastawieni... przynajmniej do mężczyzn.
- A do kobiet?
- Mam wrażenie, że kobiet nie zauważają.
- To dobrze czy źle?
- Hmmmm. Z jednej strony dobrze, bo nie jestem nagabywana. Z drugiej strony czuję się lekceważona. Ale to pierwsze dni, zobaczymy co będzie dalej.
- Wyobrażasz sobie podróżowanie po Maroku bez męskiej "obstawy"?
- Na dzień dzisejszy nie.
- Chciałabyś tu zamieszkać?
- Nie.
- Dlaczego?
- Jeszcze nie wiem. Może wycofajmy to pytanie. Muszę się jeszcze nad tym zastanowić.
- A jak Ci się podobają tutejsze ubiory?
- Podobają mi się, są kolorowe.
- Jak oceniasz poziom higieny?
- Hahaha. Fatalnie. Chociaż myślę, że są gorsze miejsca. W hotelu było znośnie i do zaakceptowania.
- A tam, gdzie jedliśmy zupę?
- Troszkę musiałam się przełamać.
- Smakowała?
- Była pyszna.
2 komentarze:
A którym rowerem jedziesz?
Horizonem, oczywiście ;-)
Prześlij komentarz