czwartek, 17 października 2013

Tak to się robi na Zachodzie!

Co się robi? O tym dalej, ale po kolei.

Kilka dni temu opuściłem przyjazne, rodzinne progi i ruszyłem na południe. Dopingowany co jakiś czas przez burze przewaliłem się przez pasmo Apeninów i znalazłem w Ligurii, nad M. Śródziemnym.

Jest to naprawdę przepiękny region, a dodatkowo nie brakuje tu rowerzystów. Tak, to we Włoszech zdecydowanie mi się podoba - masa facetów i babek na kolarzówkach. Nieraz łapałem się do tych peletoników i mimo że nie dawałem zmian, zawsze rozstawaliśmy się z wesołym Ciao! No po prostu czuć to braterstwo dwóch kółek.

Ubocznym efektem takiej popularności kolarstwa we Włoszech jest fakt, że kierowcy bardzo tutaj na nas (rowerzystów) uważają i rower jest - co w Polsce z pewnością nie mieści się większości kierowców w głowie - czymś na kształt świętej krowy. Oczywiście dopóty, dopóki nie nadużywa się zbytnio tego statusu.

Nie zdarzają się więc takie sytuacje, w których samochody trąbią, spychają rowerzystów na pobocze czy zajeżdżają im drogę. Mało tego, w wielu miejscach powstały pseudo-ścieżki rowerowe - jeżeli chcecie wiedzieć o co chodzi, przejedźcie się dowolną ścieżką rowerową w Warszawie (z wyjątkiem Alei Ujazdowskich). Często utrudniają one raczej jazdę niż ją ułatwiają. I co? Kolarze olewają je równo, wszak oni jeżdżą ze średnią prędkością 30 km/h, a po tych żałosnych ścieżkach trudno jechać więcej, niż 20 km/h max, a 15 km/h średnio. I żaden, ale to żaden kierowca nie ma do nich o to pretensji.

Ja jeżdżę trochę wolniej, ale i tak korzystam z tych przywilejów. Kolejnym przywilejem jest przejeżdżanie na czerwonym świetle - oczywiście po upewnieniu się, że wykonuje się ten manewr bezpiecznie.

W Ligurii, po noclegu w namiocie w centrum niezwykle uroczego Sestri Levante,



 zatrzymałem się u Valtera i Marie - gospodarzy (hostów) z warmshowers. Ekologiczny dom w całości ogrzewany drewnem i panelami słonecznymi, własny ogródek z którego pochodzi większość żywności (w tym przepyszne owoce kaka), zwariowany pies oraz przygarnięty kot. Własnoręcznie upieczona pizza na kolację (którą tu nazywają obiadem, bo to głowny posiłek dnia) oraz pyszne musli z rumiankiem lub jakimiś innymi ziołami na śniadane - spróbujcie!

Ponieważ następnego dnia padało, zaproponowali mi, żebym został dzień dłużej, z czego skwapliwie skorzystałem. "Był tu taki gość z Francji, wracał z podróży przez Azję. Został u nas dwa tygodnie. Ty też możesz jak chcesz".



Valter sam jeździ na wyprawy rowerowe i sam skonstruował z puszki po piwie oraz wieszaka na ubrania maszynkę do gotowania na spirytus. Jak mi się skończy gaz może też sobie taką zrobię.

Po tym widać, że Włosi jednak mają głowę na karku i potrafią być ekonomiczni. Muszą. - Rozwarstwienie społeczne ciągle narasta, klasa średnia przestaje istnieć - mówi Valter i dodaje, że czarno widzi przyszłość.

Ale ja myślę sobie, że może jeszcze coś z tego będzie. Rzym upadł tysiąc lat wcześniej na zachodzie niż na wschodzie, lecz w ciągu tego tysiąca lat doszło do ewolucji: starożytność została zastąpiona przez średniowiecze, a to z kolei przez renesans. Efekt: zdobycie Bizancjum przez zachodnich rycerzy na weneckich statkach w XV w. Może tak samo stanie się ze wzbierającą falą islamu?

Między Ligurią a Toskanią przebijam się przez jakieś średnio ciekawe górki, choć warto odnotować święto obchodzone w jednym z miasteczek. To z resztą typowe dla Włoch, byłem świadkiem podobnego lokalnego święta również wcześniej. Polega to na tym, że mieszkańcy - sąsiedzi, gdyż mowa o małych społecznościach - otwierają swoje domy lub wystawiają przed nie namioty i prezentują co mają najciekawszego. A to zdjęcia, a to porcelanę, wino, ser, hobby... W tym miasteczku przez które przejeżdżałem na rynku ustawiono zabytkowe samochody. No, chociaż jestem rowerzystą to muszę powiedzieć, że były to wspaniałe maszyny - od przedwojennych klasyków, przez oryginalne, niezwykle urocze fiaty 500 (przodek naszego malucha),




po specjalną wersję Alfy Romeo oznaczoną (jeżeli dobrze pamiętam) MonteCarlo z lat 70-tych.

Następnie skierowałem się do Pizy. Żeby sobie urozmaicić drogę zacząłem jechać leśnymi duktami. Z czasem zacząłem poruszać się na azymut, gdyż mapa nie obejmowała ścieżek głębiej znajdujących się w lesie. Za to obejmowała je obserwacja Carabinieri. - Ki czort, nudzi im się, że tak po lesie jeżdżą? - pomyślałem.

Wkrótce udało mi się wydostać z lasu, jednak musiałem przeciągnąć mój rowerek przez tory kolejowe. Przy nich kręcili się jacyś podejrzani goście. Kawałek dalej gdy już pakowałem się na drogę, wśród stosów śmieci znalazłem czyjś portfel. Zajrzałem pobieżnie do środka: karty kredytowe, dokumenty, wizytówki. Nieco rozmyte, a więc leżał tam co najmniej od wczoraj, gdyż właśnie wtedy ostatnio padało. Wyjeżdżam na drogę, jadę. Nagle 100 m przed mną zatrzymuje się BMW, z lasu wychodzi gość w eleganckiej koszuli i spodniach, wsiada, BMW odjeżdża. Kierowca ma ciemne okulary. Kawałek dalej, wśród stosów śmieci na wyjeżdżonym poboczu swoje usługi oferują prostytutki. Robię się podejrzliwy i jak na mój gust w okolicy kręci się zdecydowanie za dużo BMW i pseudo-terenowych mercedesów.

Naciskam mocniej na pedały i chcę już jak najszybciej przedostać się przez tą włoską wersję Wołomina, czy może nawet gorzej - Marek (które dzierży u mnie wątpliwie zaszczytny tytuł najbardziej odpychającego miasta na świecie) - do Pizy. Ale drogi są tu fatalne, nieraz połowa jezdni nie nadaje się do jazdy i jestem zmuszony jechać środkiem. Pierwszy - i jak na razie jedyny raz - zdarza się, że ktoś na mnie trąbi. Za pomocą międzynarodowego gestu pokazuję mu, co myślę o trąbieniu w sytuacji, gdy droga po prostu nie nadaje się do jazdy.

Są miasta zdecydowanie przez turystów niedoceniane. Wychodzi im to na dobre, gdyż dzięki temu zachowują swój prawdziwy, unikalny klimat, a mieszkańcy zachowują się normalnie. Nie będę podawał teraz nazw, ale każdy, kto odważy się zjechać z ubitych szlaków niechybnie na takie perełki natrafi.

Są też miasta zdecydowanie przeceniane, gdzie zagęszczenie turystów prowadzi do wykrzywienia ich w krzywym zwierciadle. Te miasta nie prezentują już swojej historii, nie są nawet przyjazne - one już tylko starają się przetrwać tą ludzką nawałnicę i bezwzględnie ją wykorzystać w celach zarobkowych. Ilość wiedzie w nich prymat nad jakością. Do takich miast moim zdaniem zaliczają się m.in. Praga, Fez i Piza.

Rzecz znamienna: na większości stoisk dla turystów pracują sprzedawcy azjatyckiej prowiniencji. Biznes to biznes, a klimat? Eh, zapomnijcie o nim w Pizie.

Jedyny plus, że koło Krzywej Wierzy znajdował się mobilny posterunek policji, w którym oddałem znaleziony portfel. Wyraźnie zaznaczyłem, że znalazłem go w lesie, ale na policjancie nie zrobiło to żadnego wrażenia. "Perfetto" powiedział i już było po sprawie. Może to i dobrze, dzięki temu nie musiałem tłumaczyć, skąd się wziąłem w tamtym dziwnym miejscu ani raczyć go wymyśloną historyjką o tym, że zatrzymałem się tam żeby się odlać, a nie jak było w istocie - na skutek przekroczenia torów w niedozwolonym miejscu.

Wreszcie z ulgą wydostałem się z Pizy, a po jakichś 20 km drogi nawet zaczęły być mniej dziurawe, co zdecydowanie poprawiło mi humor. Trochę tylko we znaki dał mi się kilometrowy tunel, którym podjeżdżałem przez kilometr pod górę, ale to i tak nic wobec 3-km tunelu niedaleko jeziora Garda. Co prawda przy wieździe widniała tabliczka informująca, że ma on 300m, no ale najwyraźniej albo ktoś zapomniał dodać jednego zera, albo odpadło.

My, Polacy, na skutek płaskiego ukształtowania powierzchni nie mamy zbyt wielu tuneli i traktujemy je jako atrakcje. Uwierzcie mi - dla rowerzysty żadna to atrakcja: powietrze jest tam ciężkie i zapylone, jest straszliwie głośno i nie ma pobocza, na które można by zjechać zobaczywszy ciężarówkę w lusterku.

Kolejny nocleg spędziłem u Giovanny, Tycjana i ich trzech synów. Dom - tak jak się domyślacie - ekologiczny. Własne owoce, warzywa, jajka i zwierzęta. Ogrzewany kominkiem, który zarówno podgrzewa wodę w kranie, jak i zasila kaloryfery. Wspólna kolacja.

Wygląda na to, że gospodarze z warmshowers mają ze sobą coś wspólnego. Są ekologiczni i "alternatywni". No i do tego oczywiście są rowerzystami. Mówiąc krótko - wspaniali ludzie.

Podróżując po "Wschodzie" (czyli nie-Zachodzie) właściwie nie trzeba się zbytnio martwić o gościnność - pojawia się ona spontanicznie i jest w normie. Jednak na zachodzie podróżnik spotyka się z dosyć chłodnym i merkatelistycznym podejściem.

Dopóki nie skorzysta z internetu i nie znajdzie w nim wariatów podobnych sobie. A więc tak to się robi na Zachodzie!

Dalej - przez Vinci, miasteczko-perełkę z którego pochodzi Leonardo i do którego szczęśliwie nie zajeżdżają wycieszkowe autokary - docieram do Florencji. No, to miasto przynajmniej warte jest swojej sławy, a jego olbrzymia starówka pełna zagadek, uroczych zaułków i zabytków pierwszej klasy na każdym rogu jest przynajmniej w stanie poradzić sobie z olbrzymią rzeszą turystów.

Podobnie jak  Padwa, Florencja kojarzy mi się z Damaszkiem. I nic dziwnego - czasy swojej świetności przeżywały one mniej więcej w tym samym czasie, co kalifat Ummajadów. Stosowano podobne rozwiązania techniczne, a architektura wyrastała z tego samego, judeo-starożytnego korzenia. Różnica jest taka, że podczas gdy Damaszek był (bo teraz trwa tam wojna) niemożliwie zatłoczony, tajemniczy w swej orientalności, przystępnie tani i nieco brudny, to Padwa i Florencja poprzez elementy chrześcijańskie są bardziej swojskie, czystsze i spokojniejsze - wszak ich centra nie służą już do sprzedaży tych rzeczy, które teraz można znaleźć w supermarketach na obrzeżach miasta, mam tu na myśli żywność i sprzęt AGD - w Damaszku nie ma supermarketów, więc to wszystko po staremu ładuje się wąskimi na dwa osły uliczkami do samego centrum, nie ma tam też wszędzie kanalizacji.

Powoli będę już kończył, napiszę jeszcze tylko o noclegu u Leonarda. Otóż gość do kwestii zapraszania podróżników podchodzi bardzo poważnie: ma własną stronę internetową z regulaminem, a w mieszkaniu wszędzie są kartki z instrukcjami co i jak a nawet monitor, na którym wyświetlany jest rozkład jazdy i ważniejsze punkty regulaminu.

Problem w tym, że nie bardzo przywiązuje on wagę do porządku czy czystości, a przez jego mieszkanie przewala się tylu ludzi, że nawet gdyby przywiązywał, nie byłoby mu łatwo je utrzymać - przecież oprócz tego jeszcze normalnie pracuje. W związku z tym tu i ówdzie leżą sobie kupki mniej lub bardziej posegregowanych śmieci, a mieszkanie wygląda, jakby przed chwilą opuściła je w pośpiechu grupa imigrantów.

W mieszkaniu oprócz Leonarda była jeszcze Lai Lai - niezwykle sympatyczna Chinka z Hong-Kongu. Myślę, że przez to, że pochodziła z byłej europejskiej kolonii łatwiej nam było przeskoczyć różnice cywilizacyjne i się porozumiewać. I wspólnie przygotować obiad.

Leonardo w tym celu wyciągnął z zamrażalnika kurczaka. Wziąwszy pod uwagę otoczenie (a kuchnia była chyba najbrudniejszym pomieszczeniem w całym domu) nabrałem podejrzeń co do jego świeżości. Na wszelki wypadek poprosiłem Lai Lai, by potrzymała go na patelni nieco dłużej niż zwykle.

Obawy okazały się nieuzasadnione: po odgruzowaniu stołu przystąpiliśmy do kolacji, na którą składał się kurczak po chińsku z ryżem. Był pyszny! Po spożyciu butelki wina mieszkanie wydawało mi się dużo czystsze, a gdy Leonardo za pomocą Wyborowej zaczął mnie uczyć, jak Włosi piją wódkę (po małym łyczku, zagryzając czymś - spróbujcie!), mieszkanie było już najczystsze na świecie, moskitiera nad moim łóżkiem z szarego zrobiła się śnieżyście biała a na lepszym materacu chyba w życiu nie spałem.

Jeszcze kilka słów o Lai Lai. Była ona nauczycielką chińskiego i muzyki w Hong-Kongu. Standardowy dzień pracy trwał u niej 12 godzin, i to jeżeli szybko się wyrobiła z dodatkowymi zadaniami. Jednak po tym, jak dyrekcja dała jej do prowadzenia 6 zespołów muzycznych, Lai Lai doprowadziła je do konkursu muzycznego po czym podziękował za pracę i ruszyła w swoją podróż. Odwiedziła już Indie, Maroko, Hiszpanię, Francję. Ma zamiar odwiedzić również nasz kraj - jeżeli chcielibyście ją poznać, przenocować ją lub się nią zaopiekować służę kontaktem.

Gdy na skutek alkoholu zniknęła już wszelka poprawność polityczna rozmowa zeszła na temat Chin. Lai Lai trochę mnie zaszokowała twierdząc, że wstydzi się za chińczyków "kontynentalnych", ale cóż: w Hong-Kongu się ich nie lubi, a włączenie go do Chin wcale nie przebiegało aż tak gładko, jak mogłoby się wydawać.

Z drugiej jednak strony i tak trzeba oddać Chińczykom że zachowując autonomię Hong-Kongu, co przejawia się nawet w ten sposób, że w Hong-Kongu można korzystać z facebooka i niecenzurowanego google, zachowali się w istocie bardzo mądrze. Choć teoretycznie jest to kraj reżymowy, nie narzucili Hong-Kongowi siłą swoich rozwiązań i cierpliwie czekają, aż wtopi się on w Chiny kontynentalne. Swoją drogą gdyby nie kapitał zgromadzony w byłej brytyjskiej kolonii, a następnie zainwestowany na kontynencie, Chiny nie byłyby w stanie rozwijać się w takim tempie. Możliwe więc, że Hong-Kong w ten sposób "kupił" sobie tą autonomię.

No dobra, zerknijcie do galerii, gdzie pojawiło się parę nowych zdjęć. Udało mi się również zmapować pierwszy etap podróży, choć serwery dailymile aż gotowały się z wysiłku ;-)


1 komentarz:

Michał Szadura pisze...

No i zgadzamy się co do kolejnego miasta Piza to straszny syf, zdecydowanie odradzam ;)