poniedziałek, 28 października 2013

Ojojoj...

Do Neapolu wjeżdżałem dwukrotnie. Raz - co wiecie już z poprzedniego wpisu - pociągiem. Drugi raz na rowerze. To były dwa różne miasta...

Pociąg. Nawet szybki - mimo że złapał pół godziny opóźnienia na godzinnej trasie, to i tak PKP miałoby się czego tutaj uczyć. Bilet za kilka euraków - jak na tutejszy poziom cen - śmiesznie tani. Maria, rodowita Neapolitanka mówiąca dobrze po angielsku, podaje mi całą listę co-gdzie-jak. "Tylko piątek i sobota wieczór to nienajlepsza pora na zwiedzanie - wszędzie pełno bawiących się dzieciaków". Dzieciaków? Nie widzę dlaczego miałby to być problem.

Dworzec? Nowiutki i lśniący. Spotkanie z Kasią i Adamem. Wspólny wieczorny spacer do najsłynniejszej pizzerii w mieście, które uważane jest za światową stolicę pizzy. Syf? Umiarkowany. Brak jest legendarnych gór śmieci, które pokazywanowo w telewizji. Nie jest też przesadnie czysto... Coś jak nasze miasta w niedzielę rano, po dwóch dniach imprezowania. Z tym że tu imprezowanie dopiero się zaczyna. Ogólny stan i estetyka miasta? Coś jak Łódź lub warszawska Praga, z tym że zabytki wysokiej klasy. Transport? Stare autobusy grzęzną w korkach, ulice często bez asfaltowej nawierzchni: albo brukowane, albo z takich wielkich, prostokątnych kamoli. Styl jazdy jak w Kairze - mało kto zatrzyma się na czerwonym, więc jeżeli zobaczysz zielonego ludzika, to zanim przejdziesz przez ulicę dobrze się rozejrzyj. I przepuść pędzące samochody. Pizza? Rewelacyjna, warto było stać w tłumie oczekujących na wejście przez godzinę. No i na koniec nocleg w hostelu - wypas, z którego korzystam pierwszy raz w ciągu całej podróży. Śniadanie wliczone w cenę - szwedzki stół. Rano tramwaj, przebierzka przez ponoć wiecznie remontowaną część miasta (ponoć budują tam metro), dworzec, pociąg i już jestem w Formia, gdzie zostawiłem rower - ładnym, nadmorskim kurorcie.
Mówiąc krótko - wypas.

Ale cieszyłem się, że nie udało mi się zabrać roweru do pociągu. Po pierwsze zachowam ciągłość trasy. Po drugie, do tej pory nadmorska trasa z Rzymu była przepiękna. Olbrzymie góry wpadają tu prosto do morza - takie miejsca nie mogą być brzydkie! Kojarzycie Monte Cassino? To dlatego było takie ważne: dzisiaj są tunele, ale kiedyś nie było nadmorskiej drogi - mimo że to już XX wiek, trzeba więc było zdobyć naturalną fortecę i zaporę, jaką stanowią tutaj Apeniny.

Skoro już przy tym jesteśmy, pozwolę sobie wygłosić swoją opinię. Nasi Chłopcy zdobyli Monte Cassino, otwierając drogę do dalszej ofensywy aliantów. Być może był to kluczowy moment w złamaniu Włoch, kluczowego europejskiego sojusznika Hitlera. I co z tego wynikło dla nas, dla Polaków? Ano nic. Mimo tego, mimo rozszyfrowania Enigmy i mimo uratowania Brytyjczykom tyłka w Bitwie o Anglię nie raczyli uznać oni nas za zwycięzców tej wojny i nasi żołnierze oglądali londyńską paradę zwycięstwa z perespektywy ulicznych gapi. Jaki z tego wniosek? Zanim znowu rzucimy się komuś pomagać, zapytajmy co właściwie z tego będziemy mieli. Jak widać po Iraku (drugim) nasi politycy nie odrobili tej lekcji. Zamiast śpiewać o "tych, jak spod Samosierry SZALEŃCACH" (podkreślenie celowe) chciałbym zobaczyć sprawne wojsko i spawnych polityków - a obydwa te elementy powinny dbać o nasze bezpieczeństwo przede wszystkim, heroizm zostawiając na wypadek najwyższej konieczności. No ale My, Polacy, mamy skłonność do romantyzmu... albo mamy pecha do polityków, choć ostatnio sami sobie ich wybieramy.

Wracając do nadmorskiej drogi - spodziewałem się, że dalej będzie równie malownicza. Tymczasem... Na 45 km przed Neapolem wjeżdżam do Mandragone. Odtąd będzie się już ciągnąć niemal nieprzerwanie aglomeracja Neapolu. Choć samo miasto ma niecały milion mieszkańców, to szacuje się, że cała aglomeracja ma 4 mln, zatem 3 mln stanowią przedmieścia. Wątpię, że dane te obejmują imigrantów, których jest tu conajmniej kilkaset tysięcy...

Ponoć Włosi z północy twierdzą, że Rzym jest już na południu. Jeżeli Rzym jest na południu, to Neapol jest w Afryce.


Tak więc Mandragona to typowe afrykańskie miasto tranzytowe: wzdłuż zakorkowanej, głównej ulicy, toczy się życie. Jeżeli przejeżdżasz tu autobusem, to spokojnie zdążysz z niego wysiąść, zamówić coś w jednym ze stojących przy ulicy, a raczej NA ulicy fastfoodów, i wsiąść z powrotem. Całe życie toczy się tu na ulicy. Sklepy wyjeżdżają na nią ze swoim towarem. Wszystko musi być dokładnie pokazane, poruszając się po ulicy musisz wpaść dosłownie na tą wystawę - wtedy jest gwarancja, że na pewno ją zauważysz. Zamiast zwyczajowych szyldów pojawia się tu pismo obrazkowe. Już nie wystarczy napis "pizzeria" lub "pasticerria", budynek musi być obwieszony bannerami przedstawiającycmi a to zdjęcia pizzy, a to ciasteczek, a to innego asortymentu.

Ulica zatem to nie jest tylko jezdnia, po której poruszają się (a raczej stoją w korku) samochody. To oczywiście też parking - zatrzymujesz się gdzie chcesz, wrzucasz awaryjne, i zupełnie nie przejmujesz się, że nie ma przejazdu... Przecież i tak jest korek! To także jedna wielka kawiarnia, bar i park - spotykasz tu znajomych lub siedząc na krawężniku odpoczywasz sobie. To także jadalnia i sklep - nie musisz nigdzie wchodzić, wszystko jest bezpośrednio na chodniku, którym z tego względu ciężko się poruszać.

Kierowcy wykonują zadziwiające manewry, przez co zwiększa się chaos i korek. Przez stanie w korku zaczynają im puszczać nerwy, więc trąbią i... wykonują zadziwiające manewry. Ich zachowanie mówi "ja, ja, ja przejadę choćby nie wiem co!". Przez co nie przejeżdża żaden z nich. Afryka.

Dalej: światła policji, karetki i WOJSKO. Wypadek (nic dziwnego). Ale czemu od razu wojsko? Afryka.

Dalej: murzyni na rowerach, murzyni niosą coś na głowie, na warzywniaku zatknięta flaga Senegalu - Afryka.

Dalej na skrzyżowaniu gość sprzedaje zapalniczki i chusteczki w zgrzewkach. Kupuję jedną zgrzewkę za euraka. Gość patrzy mi prosto w oczy, uśmiecha się i dziękuje, jakbym wyświadczył mu jakąś wielką przystugę. Afryka.

Dalej: o, samochód z polską rejestracją - stary, rozpadający się. Opel Kadett. Jeszcze "czarne blachy". Jakim cudem to tu jeździ? Inny samochód ma wypisaną rejestrację flamastrem, a inny ma po prostu białą, pustą tablicę. Na skuterach przewozi się już niemal wszystko, np. plastikowe krzesełka. Jadąc pod prąd oczywiście. Afryka.

Dalej wygląda to mniej więcej tak: działa co druga latarnia, a czasem nie działa żadna. Studzienki kanalizacyjne posypane jakimś białym proszkiem. Legendarne góry śmieci? Tak, to tutaj.

Mijam po kolei: płot z drutem kolczastym, pustostan (nie do końca, bo mieszkają tu imigranci, ale światła nie ma), ruina, znowu ogrodzenie ale jako że przerwane, to teren za nim zamieniony na lokalne wysypisko śmieci, prostytutka, prostytutka (stoją w miejscach tak ciemnych, że bałbym się tam stać; za nimi jakieś ogrodzenie lasu z wyłamaną bramą), hotelik, kasyno, pole, ruina, willa.

Willa? A no tak, taka że hej: podświetlona, z podjazdem itp. Z tym że ogrodzenie na 3 metry. A obok znowu jakaś ruina, pod ogrodzeniem zaś sterta śmieci.

O, pałac ślubów! Alejki, stylizowane latarnie itp. A na przeciwko ruiny jakiegoś PGR-u. Jedzie krowim łajnem i amoniakiem tak, że trudno wytrzymać.

Właśnie, zapach! Ten charakterystyczny dla wielkich, afrykańskich metropolii. Intensywny, lecz nieokreślony, gdyż wszystko się tu miesza. Smog, dym z jakiegoś ogniska, śmieci, kawa, kwiaty, gotowane jedzenie... co tylko chcecie.

I tak przez najbliższe 20 km. Potem sytuacja się już troszkę "normalizuje": to już typowa sypialnia wielkiego miasta. Rzecz charakterystyczna: widać brak przywiązania do przestrzeni publicznej. Ludzie wyrzucają śmieci gdzie popadnie: czasami wyrzucona z samochodu butelka potoczy się tuż pod czyjeś drzwi.

Neapol: pokręciłem się tu i tam, bardziej z przypadku natrafiłem chyba na wszystkie najważniejsze zabytki. Pizza, "Baba" (ciasto drożdżowe polane rumem - znakomite). Ale teraz też zrozumiałem, co miała na myśli Maria mówiąc o "bawiących się dzieciakach".

Wszędzie są masy nastolatków - taki tłum, że przez ulicę trzeba się przeciskać. Wszystkie dziunie w pończochach i króciutkich spodenkach. Ile one mają lat? 12? Na drodze szaleńswo - młodzież rozbija się w samochodach swoich rodziców. Samochody noszą zresztą liczne ślady tutejszego stylu jazdy: pourywane zderzaki i lusterka, obtarcia i wgniecenia z każdej strony. Wyścigi i muza na maksa. Ci na motocyklach grzeją czasami stówą, ci na skuterach są wszędzie. No i kończy się asfalt.

Tak, następne 20 km pokonuję po tych okropnych prostokątnych kamolach. "Niech to już się skończy" myślę sobie, ale nie. 7 do 10 km/h po wąziutkich uliczkach. Na tyle wąskich, że czasami za mną jedzie cała kolumna samochodów rozbawionej młodzieży, gdyż nie są w stanie mnie wyprzedzić. Zjeżdżanie na bok niewiele daje, bo są ich tysiące, setki tysięcy chyba. Coś tam do mnie krzyczą na bani, zapewne coś bardzo zabawnego, ale ja nie zwracam na to uwagi. Chcę się stąd wydostać.

Ręce mi odpadają, kręgosłup boli a sprzęt dostaje solidnie w kość. Wreszcie - asfalt! Ale nie, to tylko ślepa uliczka. Za mną już 80 km pokonanych po samej aglomeracji i 120 km tego dnia.

Najgorsze jest jednak dojmujące uczucie samotności. Co ja właściwie robię? Jadę na rowerze gdzieś na koniec świata niby to poszukując szczęścia, a może właśnie zostawiłem je za sobą? Może powinienem tak jak ci Neapolitańczycy z jakąś dziewczyną pić wino w knajpie w Warszawie? Nie, lepiej nad Wisłą. Albo jak już nad Wisłą, to razem z przyjaciółmi grać na gitarze przy ognisku. A ja?

Ostatkiem sił w zaułku rozstawiam namiot i idę spać. Wszystko mi już jedno.







Brak komentarzy: