sobota, 23 listopada 2013

Więc gdzie to my byliśmy? Ochryd-Skopje

Wyprawa dobiegła końca, ale wciąż pozostaje wiele białych plam na jej mapie.

Są ku temu dwa powody: po pierwsze nie zawsze miałem możliwość dokonywania wpisów. Po drugie - z czasem coraz bardziej zacząłem sobie uświadamiać, że ta wyprawa jest inna od wcześniejszych: że jest to "inside trip" a więc podróż wewnętrzna, duchowa. Część rzeczy więc celowo pominąłem jako zbyt intymne na publicznego bloga.

Tak czy owak biorę się za nadrabianie zaległości. Ostatnio zostawiłem Was w Ochrydzie, gdzie nocowałem o Carolyn i Tylera. Jedziemy stamtąd dalej:

Rano odwiedzam bazar i zegarmistrza. Niektóre rzeczy w Macedonii są zadziwiająco tanie. Oto szybki indeks cen z Ochrydu z listopada 2013 roku:
- bakława - 1-1,5 za szt.
- kawa - 2-3 zł za latte machiato
- słodki naleśnik - 4 zł
- obiad (12 cevapci, frytki, sałata) - 10 zł
- strzyżenie - 6 zł
- nocleg na kwaterze - 25 zł
- palnik na przebijane butle gazowe + dwie butle - 20 zł (szukajcie na bazarze)
- piwo - 2 zł + 2 zł kaucji za butelkę (!)
przy okazji od razu podam kilka cen z innych miast:
- "pita" z Welesz (coś w rodzaju tureckiego pide z mięsem i dwoma jajkami) - 12 zł
- bilet kolejowy ze Skopje do granicy serbskiej (ze zniżką na euro26) - 5 zł
- piwo w barze w Skopje - 4 zł
- benzyna - 4 zł/l
Jak widzicie "da się przeżyć".

W ten sposób czas schodzi mi do południa i w końcu ruszam w mieniące się jesiennym złotem góry. Na wylocie zahaczam jeszcze o mobilnych pilarzy - świetna sprawa! Mają takie "domowej roboty" samochodziki na olej, które jednocześnie z przodu mają piłę. Urządzenia tego typu produkowano kiedyś w Jugosławii a gdyby ktoś chciał coś takiego kupić, to obecna cena wynosi 1000 euro. Kto wie, może nawet sam bym się skusił, nie miałem jednak pojęcia jak zapakować to ustrojstwo na rower ;-)

Tak więc góry i solidna wspinaczka. Tak to już jest z tymi górami: możesz je ominąć w 1 dzień jakąś dużą doliną, nabić mnóstwo kilometrów i obejrzeć je sobie z daleka, albo możesz przez nie przejechać, co oznacza liczne podjazdy i zjazdy, zajmie to co najmniej kilka razy tyle czasu a na liczniku kilometrów będzie tylko ciut więcej... Ja preferuję to drugie, gdyż wtedy - nie będzie to zbyt odkrywcze - czuję się "jak w górach". Tak, zupełnie jakbym się wspinał z plecakiem, choć jadę na rowerze z sakwami. Ale zasady są podobne: w zamian za litry potu dostajesz wysiłek (tak, to pozytyw!), piękne widoki, ciszę a wręcz pustkę czyli spokój.

Pod przełęczą ten spokój jednak zostaje zakłócony przez dzikie psy. Leżały sobie na poboczu nieruchomo i zauważyły mnie dopiero jak byłem obok nich. Ja zauważyłem je dopiero jak rzuciły się szczekając w moim kierunku - tak dobrze wtopiły się w otoczenie. Psy na podjazdach to jedna z najgorszych rzeczy które się mogą przydarzyć podczas wyprawy rowerowej. Te akurat odpuściły dosyć szybko, ale kilka lat temu podjeżdżając nocą pod granicę turecko-syryjską trafiłem na całą watahę i doszło do tego że odganiałem się od nich pompką rowerową, a miałem wtedy taką dużą i solidną, ale to temat na inną opowieść...

Z powodu pofałdowania terenu nie udaje mi się dotrzeć do Prilepu, gdzie na nocleg zapraszał mnie Kiri - znajomy Bojana z Warmshowers. Prawdę rzekłszy nie dotarłem nawet do Bitoli (nieco ponad 60 km od Ochrydu) ale zupełnie się tym nie przejąłem. Liczyło się to, że znalazłem platformę łowiecką z widokami po kilkadziesiąt kilometrów na góry i doliny.

Jak zwykle położyłem się tuż po zachodzie słońca, jak zwykle wstałem tuż przed nim. Czemu żyjąc na co dzień w wielkim mieście nie udaje się utrzymać tego cudownego rytmu?

Rano wizyta lokalnych grzybiarzy (w Macedonii właśnie jest sezon), pokrzepiający fakt, że mogę spokojnie dogadać się stosując mieszankę polskiego, rosyjskiego i kilku znanych mi słów serbsko-chorwackiego i już wjeżdżam do Bitoli.

Bitoli, która jest małym uroczym miasteczkiem i na pierwszy rzut oka nic nie wskazuje na to, że wydała dwóch spośród największych ludzi Bliskiego Wschodu, a może i całej historii: Aleksandra Wielkiego i Kemala Ataturka.

Następnie czymś w stylu drogi szybkiego ruchu (niektórzy na mnie trąbią i nie wiem czy to pozdrowienia czy sugestia, żebym poszukał sobie jakichś bocznych dróg - jest mi to zupełnie obojętne i jadę dalej ;-) przemieszczam się do Prilepu, po drodze podziwiając niemal z zapartym tchem krajobrazy.

Tu spotykam się z Kirim - lokalnym zapaleńcem rowerowym, który stawia mi przepyszną plejskawicę - coś w stylu kotleta z serowym nadzieniem w środku. W ogóle Prilep pod względem gastronomicznym wymiata, bo produkuje się tu najlepsze w Macedonii piwo "Zlaty Dab".

Stawiam sobie za cel dotarcie następnego dnia do Skopje, więc z żalem odrzucam propozycję Kirego by zostać na noc (ależ to gościnny naród, ci Macedończycy!) i rozpoczynam wspinaczkę pod przełęcz.

W tym miejscu uwaga praktyczna: mapy google w Macedonii oparte są na oficjalnej klasyfikacji dróg. Wg tej klasyfikacji niektóre drogi o standardzie "górskim" a więc składające się głównie z kamoli, mają status tylko o jedno oczko niższy od autostrady, co jest zupełnym nonsensem. Warto więc podpytać "lokalesów" i świadomie zdecydować się na krótszy wariant "górski" lub dłuższy asfaltowy.

Okazuje się, że leży ona na wysokości 1000 m n.p.m. i dokładnie na tej wysokości rozbijam swój namiot - podjazd dosyć mocno nadwyrężył moje zasoby siły i czasu.

Następnego dnia kilometry uciekają spod kół, jakby na sam koniec chciały mi powiedzieć: "nie kończ wyprawy, zobacz jak grzecznie się przewijamy". I tak jest aż do Welesz, gdzie pałaszuję lokalny specjał: "pitę".

Dalej czeka mnie niespodzianka: za jeziorem Mladost droga robi się coraz węższa, coraz węższa... Dziur jest coraz więcej i więcej, aż w pewnym momencie przekraczają 50% stanu powierzchni. I jeszcze więcej: asfalt się po prostu kończy i droga zamienia się w górski trakt. Mam spore wątpliwości czy jestem na "krajówce", ale właśnie w tym momencie wysiada mi telefon, a więc tracę mapy i gps.

Nie ma się jednak co martwić: po godzinie toczenia się po kamolach widzę pojazd zmierzający z naprzeciwka. W rozklekotanym wehikule siedzi gość w kapeluszu z papierosem przyczepionym do wargi. "A tak, Skopje w tamtą stronę" - odpowiada na moje pytanie, a papieros o dziwo nie wypada mu przy tym z ust. Twarzowiec!

Skopje to miasto kierowców, którym się strasznie spieszy. Aż dziw, że mimo wszystko są tu zapaleni rowerzyści tacy jak Bojan, u którego nocuję.

Następnego dnia rano razem spotykamy Martina, Francuza sakwiarza zmierzającego do Libanu. Gość jest minimalistą, ale chyba do końca nie przemyślał sprawy: nie ma namiotu, ma za to hamak. Skutek: noclegi w czymś, co nazywa "schronami" czyli miejsca, gdzie może znaleźć kawałek dachu i rozłożyć pod nim swój cienki śpiwór. Skutek ostateczny: zimne i nieprzespane noce. Ostatecznie zostawiam mu swój namiot.

Odwiedzamy razem dzielnicę cygańską, która jest największym skupiskiem Cyganów w Europie. Są to "małe Indie". Jemy tu "pierożki" oraz w lokalnym fastfoodzie ciekawą odmianę hamburgera. Mój jest ewidentnie niedogotowany a mięso smakuje podejrzanie, ale cóż: raz kozie śmierć. Poza tym gdy dostaje się gigantycznego hamburgera z sałatką i frytkami  w środku za 3 zł czego innego można się spodziewać? Na szczęście kolejne dni pokażą, że była to jedynie kulinarna przygoda bez żadnych negatywnych zdrowotnych konsekwencji.

Tak więc jedząc owe hamburgery obserwujemy totalny chaos na głównej ulicy, obserwujemy bród, obserwujemy mieszaninę małej dozy bogactwa i przede wszystkim pozerstwa z przytłaczającym ubóstwem... I jakoś odechciewa mi się jechać do Indii nie tylko na tej wyprawie, bo to już postanowione, ale w ogóle.

c.d.n.

Brak komentarzy: