Najpierw pokonuje przepiekne gory i doliny (chyba je polubilem dzieki Turcji!), potem natrafiam na kolejny karawansaraj
i wjezdzam jak do tej pory na najwyzsza przelecz: 1560 m n.p.m. a potem niesiony na skrzydlach burzy docieram do Konyi: milionowego miasta, w ktorym zyl slynny poeta Mevlana. Niestety nie ma tu hosteli, wiec jestem zmuszony zatrzymac sie w hotelu...
Co tu duzo gadac, za sprawa upierdliwych owadow nie wyspalem sie zbytnio. Zatem gdy w jednym z pobliskich miasteczek natrafiam na sklep i kawiarnie, z przyjemnoscia zatrzymuje sie na odpoczynek. Z czasem zchodzi sie coraz wiecej ludzi, oczywiscie wylacznie mezczyzn.
Sa to glownie ludzie starsi, ich synowie i corki mieszkaja w Niemczech i Francji i jak mowia, nie maja zamiaru juz wrocic do Turcji... Prawdopodobnie zatem za kilkadziesiat lat ta, jak i wiele innych wiosek wymrze.
Ruszam dalej i pokonuje na prawde cudowne gory. Mam w sobie wiele cierpliwosci do podjazdow i ciesze sie zjazdami. Tak jest, polubilem gory!
Gory, ktore zreszta staja sie coraz bardziej skaliste. Niektore doliny wygladaja jak wyjete wprost z jednej z bliskowschodnich basni... Droga miescjami jest wykuta w litej skale, po obydwu stronach wznosza sie wysokie na kilkanascie metrow skalne sciany.
W pewnym momencie zauwazam odlegle blyskawice. Co tam, mysle sobie, ja jade w przeciwnym kierunku, jednak blyskawice zaczynaja bic coraz blizej, a ja podjezdzam wlasnie na ostatnia przed Konya przelecz (zreszta prawie nie musze pedalowac, wiatr jest tak silny, ze niemalze mnie na nia wpycha)! Modle sie, zeby nie walnelo we mnie. W pewnym momencie blyskawica uderza jakies 300 m ode mnie, czuje, jak ladunek elektryczny z metalowej dzwigni hamulca przeskakuje mi na palce! Dzwonek dzwoni jak oszalaly, uruchamiany kulkami gradu. Gdy wreszcie osiagam przelecz i rozpoczynam zjazd, smieje sie, krzycze do uderzajacego mnie gradu. W pewnym momencie droge tarasuja dwie wymijajace sie ciezarowki - mijaja sie bardzo powoli, bo zapewne kierowcy w tych strugach gradu niewiele widza przez zalane woda szyby. Naciskam obydwa hamulce i... jade dalej! Jakas przeciskam sie poboczem i zjezdzam na pierwszy parking, ktory jest na szczescie na tyle plaski, ze udaje sie wyhamowac. Jestem zupelnie mokry, ale co tam! Obserwuje burze przewalajaca sie przez gory, co chwile widze blyski, ktorym towarzysza huki eksplozji. Ile energii!
Gdy dojezdzam do Konyi, najpier otwiera sie panorama miasta... W odlegle budynki wciaz jeszcze uderzaja blyskawice.
Najpierw trafiam do bardzo fajnego sklepu rowerowego, ktorego obsluga stara mi sie pomoc znalezc lokum. Niestety nie ma tu hosteli, a ja mam mokre ubrania i do tego jeszcze nie jest pewne, ze burza przeszla, bo pada do tego od czasu do czasu, wiec jestem zmuszony do skorzystania z hotelu...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz