3385, 38.40171 34.03278 Z kazda godzina wiatr w twarz coraz silniejszy, zbliza sie burza, rozbijam sie przed nia tuz za A.
Jest 4:30 rano. Slysze ryk silnika kolo mojego namiotu. Co jest k... pieczone? przechodzi mi przez glowe i jak najszybciej staram sie wydostac z namiotu. Jak wiecie z poprzedniej relacji, nie mam specjalnego zaufania do tureckich rolnikow na traktorach.
Wyskakuje, i widze rolnika nie mniej chyba zdziwionego ode mnie. Tlumacze mu to co zwykle, a co po polsku brzmi mniej wiecej tak: "Bisziklet turist, Polonia-Tukja, ucz bin kilometri. Czadur - ok?" "OK" i rolnik odjezdza, a ja oczywiscie wstaje pozniej niz zwykle.
Gdy jade droga moja uwage przykuwa olbrzymia kamienna budowla. Podjezdzam blizej - okazuje sie, ze jest to kolejny karawansaraj jedwabnego szlaku, ale nie byle jaki, bo najwiekszy w Turcji! Miejce rzeczywiscie dobre - srodek wielkiego pustkowia, tam, gdzie ludzie nie doprowadzili wody, jest polpustynia.
Miejscowe dzieciaki znaja trzy slowa: helo, mesju i bon-bon. Po powtorzeniu tych slow przez juz n-tego dzieciaka moja cierpliwosc jest bliska wyczerpania. A to jeszcze nie koniec! Wszystkie dzieciaki traktuja mnie jak dobrego wujka i macaja moj rower! Moj! I wlaczaja swiatelka. Makabra!
Zreszta dorosli tez macaja. No coz, Azja...
Pierwszy raz w Turcji spotykam sie rowniez z probami zebrania...
Ze zdziwieniem patrze na licznik, ktory pokazuje coraz mniejsza predkosc. Jak sie okazuje, winowajca jest narastajacy przeciwny wiatr. W koncu docieram do Aksarayu, niedlugo tez zauwazam blyskawice. Pedaluje wiec co sil nogach pod wiatr i pod gore, po ciemku wynajduje miejce na namiot i rozbijam go ekspresowo. Jeszcze kilka zdjec piorunow, i zaczyna lac deszcz. Tym razem to jednak ja jestem gora - suchutki zasypiam w namiocie, moze troche tylko obawiajac sie, czy wytrzyma on podmuchy wiatru. Wytrzymal, poczciwina ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz