wtorek, 8 października 2013

O Wolframie, celach i drodze oraz o wygodnym położeniu, w jakim się znalazłem

Czyli o tym, czy można podróżować bez celu?
----
Okazuje się, że we Włoszech są szlaki rowerowe nie dość, że nie zaznaczone na mapach google, ale też na mapach OSM czy w ogóle na jakichkolwiek mapach.
Jeden z nich wiedzie do Mediolanu wzdłuż rzeki (która jest tak uregulowana i wyschnięta, że przypomina raczej kanał) Nissa - to nim właśnie wjechałem do tego miasta.
Od razu zaczepiła mnie babka na rowerze z sakwami i od niej dowiedziełam się gdzie i jak mniej więcej powinienem się poruszać na rowerze po Mediolanie.
Miałem też kilka razy swoje 5 minut (no dobra, sekund) sławy, gdy stałem na światłach Mediolańczycy spontanicznie pozdrawiali mnie i wypytywali i zachwycali się tym skąd i dokąd.
Choć to i tak nic z poranną sceną, gdy w parku gotowałem śniadanie (WRESZCIE udało mi się kupić butlę z gazem, ale to temat na osobną opowieść...). Okazało się, że dzieciaki miały tam lekcję geografii, polegającą w zasadzie na zadaniach na orientację. Jeżeli chodzi o mnie, to właśnie do tego typu praktycznych zadań sprowadziłbym geografię w szkole, no ale wątpie by mój głos został dosłyszany w ministerstwie przez BWL (Bardzo Ważnych Ludzi - typ ludzi, którzy są bardzo ważni i wiedzą najlepiej), w związku z czym będziemy mieli kolejne pokolenia Polaków którzy nie potrafią czytać mapy, korzystać  z rozkładów jazdy, wyszukiwać połączeń itp., za to z pewnością będą wiedzieli, że zapomnieli jak nazywają się różne skały i minerały oraz w głowie będzie się im kołatać myśl że kiedyś wiedzieli ile w Polsce jest parków narodowych (a jako że te rzeczy nie będą miały w dalszym życiu dla nich najmniejszego znaczenia, to trudno się dziwić że ich pozapominają).
Wracając do parku i poranka,  nauczyciel najpierw wypytał mnie o pewne szczegóły podróży, zrobił kilka zdjęć a potem zatrzymywał każdą nadbiegającą parę dzieciaków by powiedzieć im mniej więcej coś w tym stylu: "Ten pan przyjechał tu z Polski na rowerze. Jedzie do Indii. Sypia w namiocie. Właśnie je śniadanie, na które składają się kawa i musli z mlekiem.". Oczywiście opowiadał to po włosku, no ale trudno było nawet osobie tak kiepsko znającej ten język jak ja tego nie zrozumieć.
Więc dzieciaki przystawały, gapiły się na gościa z dwutygodniowym zarostem siedzącego obok roweru i kuchenki gazowej, po czym biegły dalej. Być może większość z nich wyniesie z tego naukę, że podróżnik rowerowy to taki rodzaj lumpa. Ale być może choć jeden z nich wsiądzie kiedyś na rower i zacznie na nim przemierzać świat, wiedząc już, że to jest możliwe.
A najbardziej bym sobie życzył żeby i te dzieciaki i Ty Drogi Czytelniku, żebyście uzmysłowili sobie, że często największą przeszkodą w zrobieniu czegoś, a w szczególności w realizowaniu marzeń jest fakt, iż nie wierzymy że to jest możliwe, podczas gdy często jest! No ale jeżeli nawet czegoś nie zaczniesz, nie spróbujesz wykonać, to z pewnością tego nie zrobisz. Jeżeli natomiast zaczniesz, to cóż, są dwie możliwości: może się udać, a może nie. Jeżeli się uda - to świetnie! Jeżeli nie - też dobrze: spróbowałeś. Co więcej na błędach uczymy się najlepiej, a prawdziwą miarą naszej wielkości nie jest to jak odnosimy sukcesy (to "dobrze" wychodzi każdemu), lecz jak radzimy sobie z porażkami. Konkretnie: czy potrafimy je przekuwać w kolejne sukcesy.
W którymś z wcześniejszych wpisów ostrzegałem, że tego typu "wypociny" jak powyżej będą się pojawiać coraz częściej. No dobra, przewijamy taśmę: wracamy do tego parku na wschód od Mediolanu, wracamy do laski na rowerze która dała mi wskazówki, wracamy do Mediolańczyków w centrum zaczepiających mnie po włosku.
Ale też raz zaczepił mnie ktoś po polsku - gość zobaczył sakwy Crosso i wystrzelił jak z procy z restauracji, w której siedział. Był w lipcu w Kirgistanie, spotkał tam trójkę takich wariatów jak ja na rowerach z identycznymi sakwami - jechali do Tadżykistanu. On sam tam był na motocyklu z kumplami. No proszę!
Cóż, Mediolan to duże miasto i przez to upierdliwe: najgorzej zapamiętałem wielkie kamole, z których zrobione są tu niektóre drogi - trzęsie niemiłosiernie. Do tego duży ruch rzecz jasna. Szczerze mówiąc to miasto to d... nie urywa, w porównaniu szczególnie do takich cudeniek, które nieomal nie powiększyły się za bardzo od czasów swojej średniowiecznej i renesansowej świetności, jak Padwa, Vincenza, Werona i w ogóle masy innych, pięknych miasteczek północnych Włoch. Ale też muszę dodać, że nie należę za bardzo do miłośników sztuki, galerii i muzeów i dla mnie duże miasta to przede wszystkim klimat, architektura i lokalna kuchnia. No i jeszcze pewne konkretne usługi i towary, które tu dostać najłatwiej (aczkolwiek ku mojemy zdziwieniu NIE było tak z butlą gazową).
Wiedziałem, że gdzieś w SW części Mediolanu rzeczka powinna ponownie się pojawić, a wraz z nią ścieżka rowerowa. Nawigowałem po mieście za pomocą kompasu, którą to medotę zawsze gorąco będę polecał. Pokręciłem się tu i tam i gdy już traciłem nadzieję, proszę bardzo: jest rzeczka, jest ścieżka.
Na wylocie najadłem się jak król w jadłodajni Ikei, no ale ponieważ ostatnio robiłem naprawdę dużo kilometrów, stwierdziłem że coś od życia mi się należy. Jak to mawia moja babcia "głód jest najlepszą przyprawą", a ja byłem bardzo głodny, zatem pizzę stamtąd zapamiętam na długo.
Jadąc dalej natrafiam na Wolframa. Nie Wolfganga - upewniłem się; Nie, Wolfram - stanowczo przedstawił się Niemiec na rowerze z sakwami. Dziwne imię, ale dobra, niech będzie. Gość siedział na ławce przy ścieżce i oglądał mapę w telefonie. Miał ok. 35 lat, mimo sakw plecak na plecach (ja bym tak nie mógł!) i był wyraźnie zmarznięty, wargi miał sine i trząsł się cały - Pomyliłem drogę, na dzisiaj mam dosyć  - poskarżył się, a ja próbowałem go jakoś podnieść na duchu.
Jechał europejską ścieżką rowerową z Niemiec do Florencji, no ale pomylił się na skrzyżowaniu. Prawdę rzekłszy często bywa, że te transeuropejskie szlaki rowerowe są kiepsko oznaczone, tzn. niekonsekwentnie: raz są, potem znowu nie. Czasami wręcz istnieją tylko na papierze. Ja nie zawracam sobie nimi za bardzo głowy. Odstawiłem gościa do najbliższej miejscowości.
Jak to jest, zastanawiałem się, że gość po małej pomyłce się rozkłada i nie chce jechać dalej? Prawdę rzekłszy i mi zdarzały się czasami podobne zachowania, choć ja raczej robię wtedy po prostu mniej kilometrów. No więc najprostsza odpowiedź brzmi: nie wyznaczył sobie celów, więc zabrakło mu motywacji. Ale moim zdaniem w takim myślieniu kryje się pułapka: po pierwsze po osiągnięciu celu można stracić motywację, po drugie może coś nam umknąć w drodze do celu.
Inna szkoła mówi: droga jest celem. Osobiście blisko jest mi do tego sposobu myślenia, bo podkreśla ono, by cieszyć się z chwili obecnej. Z tego, co w tej chwili masz, z tego, co cię otacza, z tego, kim jesteś. "Dość jest wszystkiego, dojść można wszędzie" śpiewał Jacek Kleyff.
Owszem jest, szczególnie jeżeli mieszkasz w Bieszczadach, Beskidzie Niskim czy jakimś "trzecioświatowym" kraju gdzie ludzie jakoś tak bardzo nie przejmują się upływem czasu i częściej się uśmiechają. Ale, powiedzmy sobie szczerze: nie wszyscy możemy mieszkać w Bieszczadach. Ten sposób myślenia też zresztą ma swoje wady, no bo ciężko zaprzeczyć że osiąganie celów daje nam satysfakcję i porusza nas w rozwoju do przodu.
Teraz zdradzę wielką tajemnicę szczęścia, a przynajmniej coś, co mi zdaje się nią być. Otóż błędne jest założenie, że równowaga (spokój) sama w sobie może dać szczęście. I błędne jest założenie, że jej brak i dążenie do bycia najlepszym ze wszystkich może dać szczęście, gdyż to oznacza stresującą walkę o to, by zawsze być najlepszym. No i wtedy szczęśliwa mogłaby być tylko jedna osoba - ta, która akurat wygrała.
Poczucie szczęścia daje nam kombinacja dwóch rzeczy: szczęście w chwili obecnej i umiejętność cieszenia się nim ("droga jest celem") oraz poczucie, że znajdujemy się na dobrej drodze, by osiągnąć szczęście w przyszłości (wyznaczanie i osiąganie celów). Kombinacja tych dwóch czynników, a więc i dwóch różnych sposobów myślenia, daje pełnię szczęścia. Przynajmniej w środowisku, w jakim teraz się znajdujemy a więc współczesnym, nowoczesnym i przynajmniej moim zdaniem - tak. Choć przyznaję, to czasami bywa jak łącznie ognia z wodą. Ale da się
Na przykład ja tego dnia miałem jasno wyznaczony cel: dojechać do mojej włoskiej części rodziny, 140 km. Musiałem jechać  po nocy, pod koniec zaczęło lać, ale udało się. Z drugiej zaś strony poprzedniego dnia przejechałem więcej, nie mając żadnego konkretnego miejsca, do którego miałbym dojechać.
Wolframowi oddać trzeba, że pokonywał Alpy w tempie 100 km dziennie - dużo! Myślę, że po prostu był znużony - wiedział, że ma ileś tam czasu, ileś kilometrów do przejechania a potem wraca do pracy. W pewnym sensie zależny był więc od czasu, odległości i od pracy.
A ja? No cóż, ja sobie popracowałem, odłożyłem pieniądze i teraz jeżdżę. Nie jestem zależny ani od odległości, ani od czasu (przynajmniej póki mi się kasa nie skończy ;-) ani od pracy (do tego samego momentu ;-).
Nie twierdzę, że jestem przez to lepszy, że wybrałem lepiej, że jedno jest lepsze lub gorsze od drugiego. Nie! Czasem patrzę na siebie i widzę nieogolonego gościa, który na dodatek od jakiegoś czasu nie miał sposobności się kompać, wiozącego na rowerze za 360 zł swój mały, pożałowania godny dobyteczek. W tym namiot, w którym sypia, bo nie stać by go było, by sypiać sobie codziennie nawet w hostelach i kuchenkę, gdyż nie stać by go było, by codziennie jadać w restauracjach, a jedzie na rowerze, gdyż nie stać by go było na podobną podróż samochodem. No ale codzienny ruch sprawia mu frajdę, rozbijanie namiotu codziennie w innym miejscu sprawia mu frajdę. Szum powietrza w uszach i gonitwa myśli w czasie mozolnego pokonywania kilometrów sprawiają mu frajdę.
Ten gość po prostu robi to co kocha, choć wie, że nie będzie tego mógł robić wiecznie. Ale TERAZ jest szczęśliwy i ma już pewne pomysły, by być szczęśliwym W PRZYSZłOśCI i już w myślach układa ścieżki, którymi będzie chodził. Świadomy (na miarę swoich skromnych możliwości) i celów, i drogi.
Prościej: rób to co kochasz i kochaj, a będziesz szczęśliwy.
No, a teraz łatwo mi to pisać mieszkając z moją włoską rodziną, podpatrując ich życie i coraz bardziej oswajając tą włoską rzeczywistość.
Wczoraj odwiedziliśmy cmentarz: ten żył 85 lat, ta 90, tamten 100. Nawet łatwo mi w to uwierzyć, gdyż nie raz ścigałem się z dziadkami na kolarzówkach i obserwowałem, że poruszają się w nienajgorszym tempie 30-35 km/h po płaskim terenie (fakt, że w malutkich peletonikach).
No więc jak oni to robią? Ano żyją w miarę spokojnie, bez większego stresu. Jedzą zawsze posiłki składające się z kilku dań z różnych składników. Mało jedzą mięsa, za to sporo owoców i przede wszystkim warzyw choć najwięcej jest zbóż pod postacią pieczywa i placków. Piją wino i kawę. Są uśmiechnięci i spontaniczni. Po południu ucinają sobie drzemkę. Po prostu.

2 komentarze:

makroman pisze...

nauczycielem nie jestem ale czasami robię za przewodnika wycieczek szkolnych. Te kamienie, skały, rezerwaty - to wszystko w małych główkach zostaje, tylko... tylko trzeba te małe główki, na małych nóżkach do rezerwatu poprowadzić, kamyki dać im do łapek i niech same próbują je określić (nawet jak zapomną nazwę,to zapamiętają właściwości), pokazać drzewa, krzewy i... jak orientować mapę w terenie, jak planować szlak z uwzględnieniem poziomic - a przy okazji grzybów nazbierać czy jagód.
Liczę że co najmniej kilku zaraziłem wędrówkami.

Unknown pisze...

Masz rację. Kluczem jest kontakt z rzeczywistością: i przydałby się on nie tylko dzieciakom i BWL z ministerstwa, ale wszystkim urzędnikom i BWL w Pl.