Nic nie zapowiadałoby, że popas w Cerveggio, czymś w rodzaju naszej gminy miejsko-wiejskiej, będzie w czymś wyjątkowy. A jednak...
Najpierw w warzywniaku za owoce (jedzenie ich w dużej ilości to jedna ze zmian nawyków, które chcę przeprowadzić na tej wyprawie) zapłaciłem akurat wszystkimi drobnymi - dobry omen.
Na placyku, na którym czym prędzej przystąpiłem do konsumpcji podszedł do mnie jakiś gość i -na ile pozwalała jego znajomość angielskiego i moja włoskiego - porozmawialiśmy o mojej podróży. Był w szoku. Po czym oznajmił mi, że Włochy są skończone. Faktycznie, są, ale to temat na inną opowieść...
W piekarni, gdy żegnałem się z piekarzem, w drzwiach wpadłem na pewnego dziadka.
"Ile to kilometrów z Polski?" - zapytał.
Zaraz zaraz... Co prawda z włoskim akcentem, ale PO POLSKU. Co jest, jakaś przypadkowa wiocha 25 km przed Milanem a gość do mnie po polsku?
Moja mina musiała wiernie oddawać zdziwienie gdyż dziadek podjął - tysiąc sześćset? Nie - odpowiadam - tyle jest najkrótszą drogą, ale ja jechałem przez Serbię, Bośnię i Chorwację... - Zapraszam na kawę do baru, porozmawiamy - mówi dziadek.
Nazywa się Carlo. Ostatni raz był u nas za Gomułki. Miał żonę Czaszkę, a że studiował slawistykę, to i polskiego się nauczył. Gdy zacząłem dopytywać, skąd u niego te słowianofilskie zapędy jego znajomość polskiego nagle drastycznie się pogorszyła. Ale wziąwszy pod uwagę jego imponującą znajomość naszej historii (Katyń, Dzierżyński, Gierek, Jaruzelski, Wałęsa) ja się co nieco domyślam: wszak Włochy były kiedyś po drugiej stronie żelaznej kurtyny...
Jaką kawę chcesz, Cappuccino? - Nie, espresso. - Espresso? A czemu nie cappuccino? - Bo cappuccino pije się rano.
Na to Carlo pokiwał z aprobatą głową i przetłumaczył to wszystkim w barze. Barmanka uśmiechnęła się do mnie i podała espresso.
Tymczasem jeszcze przed miesiącem strzeliłbym gafę. Na szczęście po rejsie jeden z moich przyjaciół, Kamil, pożegnał mnie tymi słowami: "...i pamiętaj, nie zamawiaj cappuccino po południu, bo Włosi będą się na ciebie dziwnie patrzeć".
Carlo tymczasem zamówił sobie szklankę oranżady i wesoło pałaszował darmowe przystawki (do czego i mnie zachęcał). Swoją drogą fajny zwyczaj: wystawia się je najwyraźniej wieczorami, i każdy kto zamówi cokolwiek do picia, może sobie je przegryźć.
Trochę się opierałem, bo przy naszym skromnym zamówieniu bar raczej wychodził na tym wszystkim na minus... Ale pizza była dobra. I to z ziemniaka też...
Carlo pochłonął niemal wszytko i gdy się żegnaliśmy zdradził mi, że wybiera się do kolejnego baru... Ku utrapieniu jego właścicieli zapewne ;-)
Tymczasem wieści chyba już się rozeszły, bo przed barem łamaną angielszczyzną zaczepił mnie kolejny gość - Jutro będzie padać - Wiem, ale dzięki. To którędy stąd się wyjeżdża na Mediolan? - A tamtędy... Ale uważaj, straszny tam ruch i niebezpiecznie. I jeszcze roboty drogowe... O, masz światełka, to dobrze. Właściwie to dopiero teraz przypomniałem sobie, że jest ścieżka rowerowa wzdłuż kanału. To dlatego, że nie jeżdżę zbyt często na rowerze, w każdym razie nie tak często jak ty - tu wymownie spojrzał na mój rower obładowany sakwami i polską flagę, po czym pokazał mi trasę na mapie.
Hmm, już wiem! We Włoszech jest jak w grach RPG - idziesz do baru, a tam już czekają wszystkie rozwiązania.
Mniej więcej w połowie dojazdu do ścieżki rowerowej przejeżdżałem wiaduktem nad nowo budowaną autostradą, ciągnąca swoje dwie zupełnie czarne jeszcze jezdnie w stronę Mediolanu. - A gdyby tak... - pomyślałem, a w mojej głowie narodził się szatański plan.
Zjechałem z wiaduktu i próbowałem się dostać na autostradę. Niestety była już na tym stadium wykończenia, że posiadała już ogrodzenie, a droga która się wzdłuż niej ciągnęła, okazała się prowadzić do żwirowni.
W końcu jednak wypatrzyłem fragment, gdzie ogrodzenie było jeszcze nie gotowe, hop! I oto jechałem samym środkiem nowiusieńkiej, trzypasmowej jezdni w stronę Mediolanu. Było już ciemno a ja ze względów kamuflażu wyłączyłem wszystkie światła, ale i tak jechało się znakomicie.
Do czasu! Bum, bum, bum - po kilometrze stoczyłem się z trzech warstw asfaltu, a kawałek dalej natrafiłem na wiadukt w fazie budowy.
Koniec, trzeba wracać! Tym razem ryzyko się nie opłaciło, ale przynajmniej mogę pochwalić się, że jako pierwszy jechałem tą autostradą. Gdybym tylko mógł zobaczyć miny budujących ją chłopaków, gdy jutro rano na samym środku zauważą ślady opon rowerowych...
czwartek, 3 października 2013
Kierunek: Mediolan
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Wyborne!!!!!
Prześlij komentarz