Rowerek Promyka
poniedziałek, 18 kwietnia 2016
niedziela, 17 kwietnia 2016
czwartek, 14 kwietnia 2016
wtorek, 12 kwietnia 2016
Bałkanów nigdy dosyć...
Od ostatniego wyprawowego wpisu minęło trochę czasu. W wielkim skrócie napiszę, co w tym czasie działo się rowerowego. Mimo, że rekordowo długo nie byłem na żadnej wyprawie, dwa kółka bynajmniej nie poszły w odstawkę.
Zawsze gdy podróżuję staram się, by niczego nie robić na siłę. Chodzi o to, żeby trochę wtopić się w otoczenie, stać się nawet jego częścią. Nie krzyczeć: JESTĘ PODRÓŻNIKĘ tylko pozwolić, by dźwięki, kolory, zapachy przepływały przez nas swobodnie.
Przeczytałem gdzieś, że do podróży trzeba się starannie przygotować, najlepiej poznać język itp. My, Polacy, z racji ogólnej biedy kiedyś głównie w ten sposób podróżowaliśmy: palcem po mapie, wzrokiem po książce a gdy już gdzieś docieraliśmy wiedzieliśmy z reguły więcej, niż lokalny przewodnik.
Otóż teoretycznie racja, ale... Ja się z tym nie zgadzam. Tzn. dobrze jest wiedzieć gdzie się jedzie, ale moim zdaniem wystarczy do tego rzetelna wiedza ogólna. Na lekcjach geografii i historii na poziomie szkoły średniej jest tyle skarbów, że ten, kto by je dobrze opanował, mógłby spokojnie jechać gdziekolwiek. Dodajmy jeszcze do tego kilka książek podróżniczych i moim zdaniem bez żadnego ociągania można ruszać w podróż, szczególnie jeżeli nadarzy się okazja.
Nie mówię, że nie należy zgłębiać wiedzy. Nie, ale chodzi o to, by patrzeć własnymi oczami i słuchać własnymi uszami. Autorzy (z piszącym te słowa włącznie), choćby nie wiem jak się starali, zawsze pokażą prawdę mniej lub bardziej subiektywnie. Co więcej można nabawić się uprzedzeń. A przecież wszystko się zmienia i to, co jest w przewodniku sprzed 10 lat, 5, baaa, nawet sprzed roku, może już nie być prawdą. Ostatecznie będąc na miejscu to my jesteśmy jednym wielkim odbiornikiem i uważam, że zbyt duża dawka wiedzy może wpłynąć negatywnie na jego funkcjonowanie.
Na przykład dawno nie byłem w kraju muzułmańskim. Fakt, 2,5 roku temu przejeżdżałem przez Albanię, ale to był pikuś. Ale ile w tym czasie się zmieniło! Gdy wczoraj przekraczałem granicę Słoweńsko-Chorwacką w oczy uderzył mnie nowiutki, błyszczący drut kolczasty. No tak, uchodźcy! A co dopiero będzie w Bośni, pewnie nieźle się tam w międzyczasie pod wpływem Daesz (tzw. Państwo Islamskie) zradykalizowali - pomyślałem z niemałym przerażeniem. Taki to filtr otrzymałem czerpiąc wiedzę z mediów.
I co? Bośnia, jak i pozostałe republiki byłej Jugosławii, dalej leczy rany. Na ulicach bardzo mało kobiet w tradycyjnych strojach, raczej królują tu już obcisłe letnie stroje ukazujące wszystkie wdzięki. Meczety stoją tu koło kościołów, kościoły koło cerkwi, cerkwie koło synagog jak od wieków. Przyjechałem samochodem na polskich tablicach, już w samej Bośni wziąłem dwóch lokalnych autostopowiczy. Ani jednego pytania o wiarę, ani jednej aluzji religijnej czy politycznej. Tak więc co jest prawdą? Prawdą jest, że na Bałkanach ludzie świeżo mają w pamięci okropieństwa wojny i czy Serbom czy Chorwatom czy Bośniakom nie ona w głowie. Może Daesz znajdzie żołnierzy na przedmieściach Brukseli albo Paryża (czemu jeszcze żadna polska redakcja nie wysłała tam reportera żeby rzetelnie zbadać temat?), ale na pewno nie wśród Bośniaków. I tyle, kropka, ale jak nie wierzycie, to sami się przejedźcie, bo to może być moja subiektywna opinia. W każdym razie między innymi dlatego warto podróżować.
Ale wracając do meritum. Mój kolega, Arek Recław, napisał kiedyś, że "człowiek w podróży to świętość". To prawda. W podróżowaniu jest coś metafizycznego. Ja to widzę w ten sposób, że człowiek to wielka zagadka. Niby mamy świadomość i możemy sobie powiedzieć - to jest siakie, to jest owakie, to mi się podoba to nie. Ale przecież my, jako ludzie, prawie nic o sobie nie wiemy. Nie wiemy na dobrą sprawę, jak funkcjonuje nasz umysł. Psychologia mówi o kilku poziomach bytowania, z których część jest nieświadoma. Moim zdaniem w podróży te nieświadome czy duchowe poziomy zdecydowanie się pobudzają. Człowiek wyrywa się z codziennej rutyny i nagle trafia w nieznany świat, w którym całym sobą zaczyna interpretować to, co się dzieje. Niby jesteś 100 czy 1000 km dalej, niby ciągle góry to góry a lasy to lasy, a jednak coś się zaczyna zmieniać. Możesz się złapać na przykład na tym, że zaczynasz zmieniać język ciała, dostosowywać go do otaczających Cię ludzi. Na południowym wschodzie na przykład ludzie dużo chętniej patrzą sobie prosto w oczy - zauważyłem, że jest to prawdziwe dla krajów bardziej "wierzących", metafizycznych, a więc prawosławnych i muzułmańskich. Jak porozmawiasz z prawdziwie wierzącym katolikiem, też będzie Ci patrzył prosto w oczy, ale u nas to jednak rzadkość, a na zachodzie to już w ogóle... Może chodzi o jakiś wykształcony społecznie konformizm - może np. na zachodzie ludzie nie chcą krępować innych, dlatego nie patrzą im w oczy? Wszystko jedno, w każdym razie masz dwie możliwości - stanąć z boku bezpiecznie chroniąc się w foremkę turysty (ja tu tylko oglądam), albo dać się porwać tej fali. Wydaje mi się, że rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, by ją pojąć rozumem. W tym nowym miejscu kuchnia ma inne składniki, inne przyprawy, środowisko jest ciut lub zupełnie inne, inna historia niczym niewidoczna fala kształtuje to, co akurat widzisz. Przestań myśleć, po prostu bądź "tutaj", daj temu wszystkiemu przez siebie przepływać a odkryjesz, że jesteś bogatszy w coś, czego nie da się opisać, zaklasyfikować. Tak rozumiem to, o czym pisał do mnie Arek, o tej świętości.
Teraz już NAPRAWDĘ wracając do meritum moja poprzednia podróż nie przyniosła zbyt wielu wpisów na bloga, gdyż okazało się, że to bardziej podróż wewnętrzna. Skoro słowa za bardzo się nie kleiły a cała elektronika mi padła we Włoszech na skutek burzy a potem przepalenia opornika w ładowarce z dynama, to uznałem, że najwyraźniej tak miało być. Ale to nie znaczy, że nic się nie wydarzyło.
We Włoszech zafascynował mnie fenomen kolarstwa. Pamiętam jak dziś scenę gdzieś z północnych Włoch: minął mnie malutki peletonik kolarski, kilku gości w podeszłym wieku. Opaleni, uśmiechnięci. Podłączyłem się do nich w końcu wiadomo, w kupie raźniej ;-) a na pewno opory aerodynamiczne mniejsze. Oni na kolarzówkach a ja na góralu z sakwami, ale dałem radę! I w pewnym momencie od peletonu zaczęli odrywać się pojedynczy kolarze - to był po prostu koniec ich pętli i teraz każdy zjeżdżał do domu. Uścisk ręki, poklepanie po plecach i bach! - peleton zniknął. Ale ta sytuacja pozostała w pamięci. Zrozumiałem, że to jest w pewien sposób moje, że gdzieś w tym jestem.
Gdy wróciłem do Polski, od razu poleciałem do Londynu w jednym celu - zarobić na dobrą kolarzówkę. Niedługo wróciłem z moim trofeum. Zacząłem też jeździć na rowerze zawodowo - nie, nie jako kolarz, ale jako kurier rowerowy ;-) Zdałem też kurs na instruktora kolarstwa, dostając do ręki olbrzymi arsenał wiedzy naszych szkoleniowców. Okazało się, że w Polsce też istnieje coś takiego, jak kolarski świat - mało tego, kolarstwo właśnie przeżywa bezprecedensowy rozwój. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie trafił wtedy na ten peleton natomiast jestem pewien, że tamta podróż (jak zresztą każda poprzednia) zmieniła moje życie: pracę, miejsce zamieszkania, filozofię życiową - co chcecie.
Jednym z jej efektów ubocznych był zakup samochodu. Zakochałem się w starych, włoskich Pandach które nie wiem jak obdrapane i poobijane śmigają śmiało po tym jak by nie patrzeć górzystym kraju. Niestety mój upatrzony egzemplarz ktoś sprzątnął mi sprzed nosa, uderzyłem więc śmiało w numer dwa na liście... Malutkie Suzuki Swift z fabryki u naszych bratanków Węgrów. Gdy w sierpniu jechałem spaloną słońcem Równiną Węgierską moja uwagę zwróciła zdecydowana nadreprezentacja tych samochodów. To taki węgierski maluch, fiat 125 i Polonez w jednym - chyba wszyscy tam tym jeżdżą ;-) A przede wszystkim te małe samochodziki są ciche i choć ostanie egzemplarze wyjechały z fabryki 12 lat temu (pierwsze, niemal identyczne, ok. 30 lat temu!), to one tam ciągle jeżdżą, jeżdżą i jeżdżą... Słowem kolejny niezamierzony efekt podróżowania.
Możecie powiedzieć: Halo, ale jak to, rowerzysta kupuje samochód?! I jeszcze pisze o tym na blogu rowerowym?! No tak, ale zapewniam Was, że nikt nie ma takiego szacunku do samochodów, jak rowerzyści. Gdy masz w nogach setki kilometrów i dziesiątki podjazdów myślisz sobie - nie bójmy się tego powiedzieć - "ale fajnie byłoby wsiąść w samochód i po prostu za godzinkę być na miejscu siedząc sobie wygodnie!". Dla przeciętnego kierowcy cyferki na prędkościomierzu nic nie mówią: 50 km/h, 100 km/h, 150 km/h. Dla rowerzysty to jak podróż kosmiczna: "Aha, jadę 40, na rowerze po kilku minutach dostałbym już zadyszki. O, jadę 100 km/h, to znaczy że w godzinę robię jeden dzień podróży na rowerze. Dla rowerzystów nie ma czegoś takiego, jak zbyt wolna jazda samochodem bo oni wiedzą, ile wysiłku kosztowałoby ich coś takiego na rowerze. Zapewniam Was, że rowerzysta jadący samochodem 100 km/h może mieć z tego większą satysfakcję, niż typowy Niemiec cisnący ze znudzeniem 200 km/h po autostradzie.
O tym Niemcu to wspominam nie przypadkiem. Po ostatnich przejściach (patrz poprzednie wpisy na blogu) stwierdziłem, że nie chce mi się udowadniać, że nie jestem wielbłądem i kolei za robienie problemów podziękuję. Zabrać rower do samolotu to z kolei nie wiedzieć czemu rzecz bardzo kosztowna, a i ryzykowna jeżeli mamy karbonowe elementy. Tak więc wrzuciłem rower do Swifta i w ten sposób niejako nawiązując do mojej poprzedniej podróży pojechałem nim do Sarajewa. A tak się składa, że rower do bagażnika w tym samochodzie mieści się idealnie. Drogę obrałem okrężną, by odwiedzić moich przesympatycznych Ciocię i Wujka pracujących u podnóża Alp - stąd cała ta moja obserwacja o zblazowanych Niemcach gnających lewym pasem. Swoją drogą ciekawe jak jazda 200 km/h ma się do ochrony środowiska, skoro opór powietrza rośnie z kwadratem prędkości, zatem nawet najefektywniejszy najnowszy niemiecki silnik będzie spalał sporo paliwa...
U podnóża Alp, między Jeziorem Bodeńskim a Oberstdorfem zacząłem testować też nowy sprzęt. Ogólnie idea jest taka, żeby wciąż swobodnie podróżować, zatrzymywać się gdy tylko będzie taka chęć czy potrzeba, poznawać ludzi, kulturę i tak dalej, jak to na wyprawach rowerowych ;-) ALE tym razem jak jechać, to jechać szybko. W związku z tym zaopatrzyłem się w rower przełajowy (taka terenowa kolarzówka), który ma to do siebie, że jest bardzo lekki - waży 10 kg podczas gdy typowy sprzęt, którym posługiwałem się na poprzednich wyprawach, ważył 15 kg. Doczepiłem do niego błotniki i bagażnik. W sakwy, tylko dwie (!), spakowałem absolutne minimum. W końcu będę jechał przez Europę, jak czegoś będzie trzeba, to dokupię. No i jest - jutro tym sprzętem pokonam już pierwsze wyprawowe kilometry! Wcześniej kilku moich znajomych podróżowało już w ten sposób: o tej idei wspominał mi Mariusz Dorosz ("turboturystyka rowerowa") a wprowadzali w życie Karol Ornarowicz (kolarzówka + plecaczek, z resztą to jak jechaliśmy na rowerach na praktyki geograficzne w Pińczowie to temat na całą osobną opowieść ;-) oraz Arek Recław (torba Ortlieb na kierownicę + doczepiany bagażnik na namiot i śpiwór + kolarzówka). Może do minimalizmu trzeba po prostu dojrzeć?
Jeszcze króciutko o podróży samochodem. Niemcy wiadomo - autostrady wszędzie że z nudów zasnąć można. Austria - no te autostrady przez góry są tak malownicze, że trochę przystopowałem, żeby w nocy całych nie przejechać. Przy okazji nieźle zmarzłem bo na biwak upatrzyłem sobie stok narciarski (z resztkami śniegu), a że było bezchmurne niebo to zachciało mi się hotelu z tysiącem gwiazdek... Mówiąc krótko gdzieś o piątej rano mimo puchowego śpiwora zrejterowałem do samochodu. Polskie (czy właściwie włoskie) końcówki na stacjach z LPG. Słowenia to mordercze omijanie autostrad (15 euro za winietę na jednorazowy przejazd kilkudziesięciu km?! C'mon...) - oznakowanie woła o pomstę do nieba (może jednak ta winieta to nie byłby do końca taki głupi pomysł). Jest tu parę pięknych odcinków na rower, ale na drogach zdecydowanie zbyt duży ruch a same drogi w złym stanie. Brak gazu. Chorwacja - te same jugosłowiańskie drogi (asfalt z domieszką wapienia lub marmuru) a ruch dużo mniejszy a i fauna samochodowa bardziej swojska: daewoo Tico króluje tu na wsi, podobnie jak Ursus - słowem, jak w domu :-). Bośnia - droga z Banja Luki do Sarajewa jest tak piękna, że znowu przystopowałem... Ruch mały, dosyć powolny, bezstresowy. Ogólnie świetny kraj do podróżowania samochodem z tego prostego względu, że jeszcze mało kto ma tu samochód ;-) Wąwóz rzeki Vrbes to wręcz poezja - serpentyny, droga wykuta w skale, tunele, mosty... Można się poczuć jak na rajdzie! No i LPG za 1,30 zł... Jedyne o czym trzeba pamiętać, to wyrobienie zielonej karty (u mojego ubezpieczyciela było za darmo i pewnie taki jest standard).
Nie wiem, czy tak jak dwa lata temu w Bośni większość wi-fi jest otwartych - pewnie Bośniacy nauczyli się już je zamykać, ale tak czy inaczej przekonamy się czy ta nowa idea (szybka jazda, powolna turystyka) działa a ja w miarę możliwości będę tutaj Was informował.Od ostatniego wyprawowego wpisu minęło trochę czasu. W wielkim skrócie napiszę, co w tym czasie działo się rowerowego. Mimo, że rekordowo długo nie byłem na żadnej wyprawie, dwa kółka bynajmniej nie poszły w odstawkę.
Zawsze gdy podróżuję staram się, by niczego nie robić na siłę. Chodzi o to, żeby trochę wtopić się w otoczenie, stać się nawet jego częścią. Nie krzyczeć: JESTĘ PODRÓŻNIKĘ tylko pozwolić, by dźwięki, kolory, zapachy przepływały przez nas swobodnie.
Przeczytałem gdzieś, że do podróży trzeba się starannie przygotować, najlepiej poznać język itp. My, Polacy, z racji ogólnej biedy kiedyś głównie w ten sposób podróżowaliśmy: palcem po mapie, wzrokiem po książce a gdy już gdzieś docieraliśmy wiedzieliśmy z reguły więcej, niż lokalny przewodnik.
Otóż teoretycznie racja, ale... Ja się z tym nie zgadzam. Tzn. dobrze jest wiedzieć gdzie się jedzie, ale moim zdaniem wystarczy do tego rzetelna wiedza ogólna. Na lekcjach geografii i historii na poziomie szkoły średniej jest tyle skarbów, że ten, kto by je dobrze opanował, mógłby spokojnie jechać gdziekolwiek. Dodajmy jeszcze do tego kilka książek podróżniczych i moim zdaniem bez żadnego ociągania można ruszać w podróż, szczególnie jeżeli nadarzy się okazja.
Nie mówię, że nie należy zgłębiać wiedzy. Nie, ale chodzi o to, by patrzeć własnymi oczami i słuchać własnymi uszami. Autorzy (z piszącym te słowa włącznie), choćby nie wiem jak się starali, zawsze pokażą prawdę mniej lub bardziej subiektywnie. Co więcej można nabawić się uprzedzeń. A przecież wszystko się zmienia i to, co jest w przewodniku sprzed 10 lat, 5, baaa, nawet sprzed roku, może już nie być prawdą. Ostatecznie będąc na miejscu to my jesteśmy jednym wielkim odbiornikiem i uważam, że zbyt duża dawka wiedzy może wpłynąć negatywnie na jego funkcjonowanie.
Na przykład dawno nie byłem w kraju muzułmańskim. Fakt, 2,5 roku temu przejeżdżałem przez Albanię, ale to był pikuś. Ale ile w tym czasie się zmieniło! Gdy wczoraj przekraczałem granicę Słoweńsko-Chorwacką w oczy uderzył mnie nowiutki, błyszczący drut kolczasty. No tak, uchodźcy! A co dopiero będzie w Bośni, pewnie nieźle się tam w międzyczasie pod wpływem Daesz (tzw. Państwo Islamskie) zradykalizowali - pomyślałem z niemałym przerażeniem. Taki to filtr otrzymałem czerpiąc wiedzę z mediów.
I co? Bośnia, jak i pozostałe republiki byłej Jugosławii, dalej leczy rany. Na ulicach bardzo mało kobiet w tradycyjnych strojach, raczej królują tu już obcisłe letnie stroje ukazujące wszystkie wdzięki. Meczety stoją tu koło kościołów, kościoły koło cerkwi, cerkwie koło synagog jak od wieków. Przyjechałem samochodem na polskich tablicach, już w samej Bośni wziąłem dwóch lokalnych autostopowiczy. Ani jednego pytania o wiarę, ani jednej aluzji religijnej czy politycznej. Tak więc co jest prawdą? Prawdą jest, że na Bałkanach ludzie świeżo mają w pamięci okropieństwa wojny i czy Serbom czy Chorwatom czy Bośniakom nie ona w głowie. Może Daesz znajdzie żołnierzy na przedmieściach Brukseli albo Paryża (czemu jeszcze żadna polska redakcja nie wysłała tam reportera żeby rzetelnie zbadać temat?), ale na pewno nie wśród Bośniaków. I tyle, kropka, ale jak nie wierzycie, to sami się przejedźcie, bo to może być moja subiektywna opinia. W każdym razie między innymi dlatego warto podróżować.
Ale wracając do meritum. Mój kolega, Arek Recław, napisał kiedyś, że "człowiek w podróży to świętość". To prawda. W podróżowaniu jest coś metafizycznego. Ja to widzę w ten sposób, że człowiek to wielka zagadka. Niby mamy świadomość i możemy sobie powiedzieć - to jest siakie, to jest owakie, to mi się podoba to nie. Ale przecież my, jako ludzie, prawie nic o sobie nie wiemy. Nie wiemy na dobrą sprawę, jak funkcjonuje nasz umysł. Psychologia mówi o kilku poziomach bytowania, z których część jest nieświadoma. Moim zdaniem w podróży te nieświadome czy duchowe poziomy zdecydowanie się pobudzają. Człowiek wyrywa się z codziennej rutyny i nagle trafia w nieznany świat, w którym całym sobą zaczyna interpretować to, co się dzieje. Niby jesteś 100 czy 1000 km dalej, niby ciągle góry to góry a lasy to lasy, a jednak coś się zaczyna zmieniać. Możesz się złapać na przykład na tym, że zaczynasz zmieniać język ciała, dostosowywać go do otaczających Cię ludzi. Na południowym wschodzie na przykład ludzie dużo chętniej patrzą sobie prosto w oczy - zauważyłem, że jest to prawdziwe dla krajów bardziej "wierzących", metafizycznych, a więc prawosławnych i muzułmańskich. Jak porozmawiasz z prawdziwie wierzącym katolikiem, też będzie Ci patrzył prosto w oczy, ale u nas to jednak rzadkość, a na zachodzie to już w ogóle... Może chodzi o jakiś wykształcony społecznie konformizm - może np. na zachodzie ludzie nie chcą krępować innych, dlatego nie patrzą im w oczy? Wszystko jedno, w każdym razie masz dwie możliwości - stanąć z boku bezpiecznie chroniąc się w foremkę turysty (ja tu tylko oglądam), albo dać się porwać tej fali. Wydaje mi się, że rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, by ją pojąć rozumem. W tym nowym miejscu kuchnia ma inne składniki, inne przyprawy, środowisko jest ciut lub zupełnie inne, inna historia niczym niewidoczna fala kształtuje to, co akurat widzisz. Przestań myśleć, po prostu bądź "tutaj", daj temu wszystkiemu przez siebie przepływać a odkryjesz, że jesteś bogatszy w coś, czego nie da się opisać, zaklasyfikować. Tak rozumiem to, o czym pisał do mnie Arek, o tej świętości.
Teraz już NAPRAWDĘ wracając do meritum moja poprzednia podróż nie przyniosła zbyt wielu wpisów na bloga, gdyż okazało się, że to bardziej podróż wewnętrzna. Skoro słowa za bardzo się nie kleiły a cała elektronika mi padła we Włoszech na skutek burzy a potem przepalenia opornika w ładowarce z dynama, to uznałem, że najwyraźniej tak miało być. Ale to nie znaczy, że nic się nie wydarzyło.
We Włoszech zafascynował mnie fenomen kolarstwa. Pamiętam jak dziś scenę gdzieś z północnych Włoch: minął mnie malutki peletonik kolarski, kilku gości w podeszłym wieku. Opaleni, uśmiechnięci. Podłączyłem się do nich w końcu wiadomo, w kupie raźniej ;-) a na pewno opory aerodynamiczne mniejsze. Oni na kolarzówkach a ja na góralu z sakwami, ale dałem radę! I w pewnym momencie od peletonu zaczęli odrywać się pojedynczy kolarze - to był po prostu koniec ich pętli i teraz każdy zjeżdżał do domu. Uścisk ręki, poklepanie po plecach i bach! - peleton zniknął. Ale ta sytuacja pozostała w pamięci. Zrozumiałem, że to jest w pewien sposób moje, że gdzieś w tym jestem.
Gdy wróciłem do Polski, od razu poleciałem do Londynu w jednym celu - zarobić na dobrą kolarzówkę. Niedługo wróciłem z moim trofeum. Zacząłem też jeździć na rowerze zawodowo - nie, nie jako kolarz, ale jako kurier rowerowy ;-) Zdałem też kurs na instruktora kolarstwa, dostając do ręki olbrzymi arsenał wiedzy naszych szkoleniowców. Okazało się, że w Polsce też istnieje coś takiego, jak kolarski świat - mało tego, kolarstwo właśnie przeżywa bezprecedensowy rozwój. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie trafił wtedy na ten peleton natomiast jestem pewien, że tamta podróż (jak zresztą każda poprzednia) zmieniła moje życie: pracę, miejsce zamieszkania, filozofię życiową - co chcecie.
Jednym z jej efektów ubocznych był zakup samochodu. Zakochałem się w starych, włoskich Pandach które nie wiem jak obdrapane i poobijane śmigają śmiało po tym jak by nie patrzeć górzystym kraju. Niestety mój upatrzony egzemplarz ktoś sprzątnął mi sprzed nosa, uderzyłem więc śmiało w numer dwa na liście... Malutkie Suzuki Swift z fabryki u naszych bratanków Węgrów. Gdy w sierpniu jechałem spaloną słońcem Równiną Węgierską moja uwagę zwróciła zdecydowana nadreprezentacja tych samochodów. To taki węgierski maluch, fiat 125 i Polonez w jednym - chyba wszyscy tam tym jeżdżą ;-) A przede wszystkim te małe samochodziki są ciche i choć ostanie egzemplarze wyjechały z fabryki 12 lat temu (pierwsze, niemal identyczne, ok. 30 lat temu!), to one tam ciągle jeżdżą, jeżdżą i jeżdżą... Słowem kolejny niezamierzony efekt podróżowania.
Możecie powiedzieć: Halo, ale jak to, rowerzysta kupuje samochód?! I jeszcze pisze o tym na blogu rowerowym?! No tak, ale zapewniam Was, że nikt nie ma takiego szacunku do samochodów, jak rowerzyści. Gdy masz w nogach setki kilometrów i dziesiątki podjazdów myślisz sobie - nie bójmy się tego powiedzieć - "ale fajnie byłoby wsiąść w samochód i po prostu za godzinkę być na miejscu siedząc sobie wygodnie!". Dla przeciętnego kierowcy cyferki na prędkościomierzu nic nie mówią: 50 km/h, 100 km/h, 150 km/h. Dla rowerzysty to jak podróż kosmiczna: "Aha, jadę 40, na rowerze po kilku minutach dostałbym już zadyszki. O, jadę 100 km/h, to znaczy że w godzinę robię jeden dzień podróży na rowerze. Dla rowerzystów nie ma czegoś takiego, jak zbyt wolna jazda samochodem bo oni wiedzą, ile wysiłku kosztowałoby ich coś takiego na rowerze. Zapewniam Was, że rowerzysta jadący samochodem 100 km/h może mieć z tego większą satysfakcję, niż typowy Niemiec cisnący ze znudzeniem 200 km/h po autostradzie.
O tym Niemcu to wspominam nie przypadkiem. Po ostatnich przejściach (patrz poprzednie wpisy na blogu) stwierdziłem, że nie chce mi się udowadniać, że nie jestem wielbłądem i kolei za robienie problemów podziękuję. Zabrać rower do samolotu to z kolei nie wiedzieć czemu rzecz bardzo kosztowna, a i ryzykowna jeżeli mamy karbonowe elementy. Tak więc wrzuciłem rower do Swifta i w ten sposób niejako nawiązując do mojej poprzedniej podróży pojechałem nim do Sarajewa. A tak się składa, że rower do bagażnika w tym samochodzie mieści się idealnie. Drogę obrałem okrężną, by odwiedzić moich przesympatycznych Ciocię i Wujka pracujących u podnóża Alp - stąd cała ta moja obserwacja o zblazowanych Niemcach gnających lewym pasem. Swoją drogą ciekawe jak jazda 200 km/h ma się do ochrony środowiska, skoro opór powietrza rośnie z kwadratem prędkości, zatem nawet najefektywniejszy najnowszy niemiecki silnik będzie spalał sporo paliwa...
U podnóża Alp, między Jeziorem Bodeńskim a Oberstdorfem zacząłem testować też nowy sprzęt. Ogólnie idea jest taka, żeby wciąż swobodnie podróżować, zatrzymywać się gdy tylko będzie taka chęć czy potrzeba, poznawać ludzi, kulturę i tak dalej, jak to na wyprawach rowerowych ;-) ALE tym razem jak jechać, to jechać szybko. W związku z tym zaopatrzyłem się w rower przełajowy (taka terenowa kolarzówka), który ma to do siebie, że jest bardzo lekki - waży 10 kg podczas gdy typowy sprzęt, którym posługiwałem się na poprzednich wyprawach, ważył 15 kg. Doczepiłem do niego błotniki i bagażnik. W sakwy, tylko dwie (!), spakowałem absolutne minimum. W końcu będę jechał przez Europę, jak czegoś będzie trzeba, to dokupię. No i jest - jutro tym sprzętem pokonam już pierwsze wyprawowe kilometry! Wcześniej kilku moich znajomych podróżowało już w ten sposób: o tej idei wspominał mi Mariusz Dorosz ("turboturystyka rowerowa") a wprowadzali w życie Karol Ornarowicz (kolarzówka + plecaczek, z resztą to jak jechaliśmy na rowerach na praktyki geograficzne w Pińczowie to temat na całą osobną opowieść ;-) oraz Arek Recław (torba Ortlieb na kierownicę + doczepiany bagażnik na namiot i śpiwór + kolarzówka). Może do minimalizmu trzeba po prostu dojrzeć?
Jeszcze króciutko o podróży samochodem. Niemcy wiadomo - autostrady wszędzie że z nudów zasnąć można. Austria - no te autostrady przez góry są tak malownicze, że trochę przystopowałem, żeby w nocy całych nie przejechać. Przy okazji nieźle zmarzłem bo na biwak upatrzyłem sobie stok narciarski (z resztkami śniegu), a że było bezchmurne niebo to zachciało mi się hotelu z tysiącem gwiazdek... Mówiąc krótko gdzieś o piątej rano mimo puchowego śpiwora zrejterowałem do samochodu. Polskie (czy właściwie włoskie) końcówki na stacjach z LPG. Słowenia to mordercze omijanie autostrad (15 euro za winietę na jednorazowy przejazd kilkudziesięciu km?! C'mon...) - oznakowanie woła o pomstę do nieba (może jednak ta winieta to nie byłby do końca taki głupi pomysł). Jest tu parę pięknych odcinków na rower, ale na drogach zdecydowanie zbyt duży ruch a same drogi w złym stanie. Brak gazu. Chorwacja - te same jugosłowiańskie drogi (asfalt z domieszką wapienia lub marmuru) a ruch dużo mniejszy a i fauna samochodowa bardziej swojska: daewoo Tico króluje tu na wsi, podobnie jak Ursus - słowem, jak w domu :-). Bośnia - droga z Banja Luki do Sarajewa jest tak piękna, że znowu przystopowałem... Ruch mały, dosyć powolny, bezstresowy. Ogólnie świetny kraj do podróżowania samochodem z tego prostego względu, że jeszcze mało kto ma tu samochód ;-) Wąwóz rzeki Vrbes to wręcz poezja - serpentyny, droga wykuta w skale, tunele, mosty... Można się poczuć jak na rajdzie! No i LPG za 1,30 zł... Jedyne o czym trzeba pamiętać, to wyrobienie zielonej karty (u mojego ubezpieczyciela było za darmo i pewnie taki jest standard).
Nie wiem, czy tak jak dwa lata temu w Bośni większość wi-fi jest otwartych - pewnie Bośniacy nauczyli się już je zamykać, ale tak czy inaczej przekonamy się czy ta nowa idea (szybka jazda, powolna turystyka) działa a ja w miarę możliwości będę tutaj Was informował.
Zawsze gdy podróżuję staram się, by niczego nie robić na siłę. Chodzi o to, żeby trochę wtopić się w otoczenie, stać się nawet jego częścią. Nie krzyczeć: JESTĘ PODRÓŻNIKĘ tylko pozwolić, by dźwięki, kolory, zapachy przepływały przez nas swobodnie.
Przeczytałem gdzieś, że do podróży trzeba się starannie przygotować, najlepiej poznać język itp. My, Polacy, z racji ogólnej biedy kiedyś głównie w ten sposób podróżowaliśmy: palcem po mapie, wzrokiem po książce a gdy już gdzieś docieraliśmy wiedzieliśmy z reguły więcej, niż lokalny przewodnik.
Otóż teoretycznie racja, ale... Ja się z tym nie zgadzam. Tzn. dobrze jest wiedzieć gdzie się jedzie, ale moim zdaniem wystarczy do tego rzetelna wiedza ogólna. Na lekcjach geografii i historii na poziomie szkoły średniej jest tyle skarbów, że ten, kto by je dobrze opanował, mógłby spokojnie jechać gdziekolwiek. Dodajmy jeszcze do tego kilka książek podróżniczych i moim zdaniem bez żadnego ociągania można ruszać w podróż, szczególnie jeżeli nadarzy się okazja.
Nie mówię, że nie należy zgłębiać wiedzy. Nie, ale chodzi o to, by patrzeć własnymi oczami i słuchać własnymi uszami. Autorzy (z piszącym te słowa włącznie), choćby nie wiem jak się starali, zawsze pokażą prawdę mniej lub bardziej subiektywnie. Co więcej można nabawić się uprzedzeń. A przecież wszystko się zmienia i to, co jest w przewodniku sprzed 10 lat, 5, baaa, nawet sprzed roku, może już nie być prawdą. Ostatecznie będąc na miejscu to my jesteśmy jednym wielkim odbiornikiem i uważam, że zbyt duża dawka wiedzy może wpłynąć negatywnie na jego funkcjonowanie.
Na przykład dawno nie byłem w kraju muzułmańskim. Fakt, 2,5 roku temu przejeżdżałem przez Albanię, ale to był pikuś. Ale ile w tym czasie się zmieniło! Gdy wczoraj przekraczałem granicę Słoweńsko-Chorwacką w oczy uderzył mnie nowiutki, błyszczący drut kolczasty. No tak, uchodźcy! A co dopiero będzie w Bośni, pewnie nieźle się tam w międzyczasie pod wpływem Daesz (tzw. Państwo Islamskie) zradykalizowali - pomyślałem z niemałym przerażeniem. Taki to filtr otrzymałem czerpiąc wiedzę z mediów.
I co? Bośnia, jak i pozostałe republiki byłej Jugosławii, dalej leczy rany. Na ulicach bardzo mało kobiet w tradycyjnych strojach, raczej królują tu już obcisłe letnie stroje ukazujące wszystkie wdzięki. Meczety stoją tu koło kościołów, kościoły koło cerkwi, cerkwie koło synagog jak od wieków. Przyjechałem samochodem na polskich tablicach, już w samej Bośni wziąłem dwóch lokalnych autostopowiczy. Ani jednego pytania o wiarę, ani jednej aluzji religijnej czy politycznej. Tak więc co jest prawdą? Prawdą jest, że na Bałkanach ludzie świeżo mają w pamięci okropieństwa wojny i czy Serbom czy Chorwatom czy Bośniakom nie ona w głowie. Może Daesz znajdzie żołnierzy na przedmieściach Brukseli albo Paryża (czemu jeszcze żadna polska redakcja nie wysłała tam reportera żeby rzetelnie zbadać temat?), ale na pewno nie wśród Bośniaków. I tyle, kropka, ale jak nie wierzycie, to sami się przejedźcie, bo to może być moja subiektywna opinia. W każdym razie między innymi dlatego warto podróżować.
Ale wracając do meritum. Mój kolega, Arek Recław, napisał kiedyś, że "człowiek w podróży to świętość". To prawda. W podróżowaniu jest coś metafizycznego. Ja to widzę w ten sposób, że człowiek to wielka zagadka. Niby mamy świadomość i możemy sobie powiedzieć - to jest siakie, to jest owakie, to mi się podoba to nie. Ale przecież my, jako ludzie, prawie nic o sobie nie wiemy. Nie wiemy na dobrą sprawę, jak funkcjonuje nasz umysł. Psychologia mówi o kilku poziomach bytowania, z których część jest nieświadoma. Moim zdaniem w podróży te nieświadome czy duchowe poziomy zdecydowanie się pobudzają. Człowiek wyrywa się z codziennej rutyny i nagle trafia w nieznany świat, w którym całym sobą zaczyna interpretować to, co się dzieje. Niby jesteś 100 czy 1000 km dalej, niby ciągle góry to góry a lasy to lasy, a jednak coś się zaczyna zmieniać. Możesz się złapać na przykład na tym, że zaczynasz zmieniać język ciała, dostosowywać go do otaczających Cię ludzi. Na południowym wschodzie na przykład ludzie dużo chętniej patrzą sobie prosto w oczy - zauważyłem, że jest to prawdziwe dla krajów bardziej "wierzących", metafizycznych, a więc prawosławnych i muzułmańskich. Jak porozmawiasz z prawdziwie wierzącym katolikiem, też będzie Ci patrzył prosto w oczy, ale u nas to jednak rzadkość, a na zachodzie to już w ogóle... Może chodzi o jakiś wykształcony społecznie konformizm - może np. na zachodzie ludzie nie chcą krępować innych, dlatego nie patrzą im w oczy? Wszystko jedno, w każdym razie masz dwie możliwości - stanąć z boku bezpiecznie chroniąc się w foremkę turysty (ja tu tylko oglądam), albo dać się porwać tej fali. Wydaje mi się, że rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, by ją pojąć rozumem. W tym nowym miejscu kuchnia ma inne składniki, inne przyprawy, środowisko jest ciut lub zupełnie inne, inna historia niczym niewidoczna fala kształtuje to, co akurat widzisz. Przestań myśleć, po prostu bądź "tutaj", daj temu wszystkiemu przez siebie przepływać a odkryjesz, że jesteś bogatszy w coś, czego nie da się opisać, zaklasyfikować. Tak rozumiem to, o czym pisał do mnie Arek, o tej świętości.
Teraz już NAPRAWDĘ wracając do meritum moja poprzednia podróż nie przyniosła zbyt wielu wpisów na bloga, gdyż okazało się, że to bardziej podróż wewnętrzna. Skoro słowa za bardzo się nie kleiły a cała elektronika mi padła we Włoszech na skutek burzy a potem przepalenia opornika w ładowarce z dynama, to uznałem, że najwyraźniej tak miało być. Ale to nie znaczy, że nic się nie wydarzyło.
We Włoszech zafascynował mnie fenomen kolarstwa. Pamiętam jak dziś scenę gdzieś z północnych Włoch: minął mnie malutki peletonik kolarski, kilku gości w podeszłym wieku. Opaleni, uśmiechnięci. Podłączyłem się do nich w końcu wiadomo, w kupie raźniej ;-) a na pewno opory aerodynamiczne mniejsze. Oni na kolarzówkach a ja na góralu z sakwami, ale dałem radę! I w pewnym momencie od peletonu zaczęli odrywać się pojedynczy kolarze - to był po prostu koniec ich pętli i teraz każdy zjeżdżał do domu. Uścisk ręki, poklepanie po plecach i bach! - peleton zniknął. Ale ta sytuacja pozostała w pamięci. Zrozumiałem, że to jest w pewien sposób moje, że gdzieś w tym jestem.
Gdy wróciłem do Polski, od razu poleciałem do Londynu w jednym celu - zarobić na dobrą kolarzówkę. Niedługo wróciłem z moim trofeum. Zacząłem też jeździć na rowerze zawodowo - nie, nie jako kolarz, ale jako kurier rowerowy ;-) Zdałem też kurs na instruktora kolarstwa, dostając do ręki olbrzymi arsenał wiedzy naszych szkoleniowców. Okazało się, że w Polsce też istnieje coś takiego, jak kolarski świat - mało tego, kolarstwo właśnie przeżywa bezprecedensowy rozwój. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie trafił wtedy na ten peleton natomiast jestem pewien, że tamta podróż (jak zresztą każda poprzednia) zmieniła moje życie: pracę, miejsce zamieszkania, filozofię życiową - co chcecie.
Jednym z jej efektów ubocznych był zakup samochodu. Zakochałem się w starych, włoskich Pandach które nie wiem jak obdrapane i poobijane śmigają śmiało po tym jak by nie patrzeć górzystym kraju. Niestety mój upatrzony egzemplarz ktoś sprzątnął mi sprzed nosa, uderzyłem więc śmiało w numer dwa na liście... Malutkie Suzuki Swift z fabryki u naszych bratanków Węgrów. Gdy w sierpniu jechałem spaloną słońcem Równiną Węgierską moja uwagę zwróciła zdecydowana nadreprezentacja tych samochodów. To taki węgierski maluch, fiat 125 i Polonez w jednym - chyba wszyscy tam tym jeżdżą ;-) A przede wszystkim te małe samochodziki są ciche i choć ostanie egzemplarze wyjechały z fabryki 12 lat temu (pierwsze, niemal identyczne, ok. 30 lat temu!), to one tam ciągle jeżdżą, jeżdżą i jeżdżą... Słowem kolejny niezamierzony efekt podróżowania.
Możecie powiedzieć: Halo, ale jak to, rowerzysta kupuje samochód?! I jeszcze pisze o tym na blogu rowerowym?! No tak, ale zapewniam Was, że nikt nie ma takiego szacunku do samochodów, jak rowerzyści. Gdy masz w nogach setki kilometrów i dziesiątki podjazdów myślisz sobie - nie bójmy się tego powiedzieć - "ale fajnie byłoby wsiąść w samochód i po prostu za godzinkę być na miejscu siedząc sobie wygodnie!". Dla przeciętnego kierowcy cyferki na prędkościomierzu nic nie mówią: 50 km/h, 100 km/h, 150 km/h. Dla rowerzysty to jak podróż kosmiczna: "Aha, jadę 40, na rowerze po kilku minutach dostałbym już zadyszki. O, jadę 100 km/h, to znaczy że w godzinę robię jeden dzień podróży na rowerze. Dla rowerzystów nie ma czegoś takiego, jak zbyt wolna jazda samochodem bo oni wiedzą, ile wysiłku kosztowałoby ich coś takiego na rowerze. Zapewniam Was, że rowerzysta jadący samochodem 100 km/h może mieć z tego większą satysfakcję, niż typowy Niemiec cisnący ze znudzeniem 200 km/h po autostradzie.
O tym Niemcu to wspominam nie przypadkiem. Po ostatnich przejściach (patrz poprzednie wpisy na blogu) stwierdziłem, że nie chce mi się udowadniać, że nie jestem wielbłądem i kolei za robienie problemów podziękuję. Zabrać rower do samolotu to z kolei nie wiedzieć czemu rzecz bardzo kosztowna, a i ryzykowna jeżeli mamy karbonowe elementy. Tak więc wrzuciłem rower do Swifta i w ten sposób niejako nawiązując do mojej poprzedniej podróży pojechałem nim do Sarajewa. A tak się składa, że rower do bagażnika w tym samochodzie mieści się idealnie. Drogę obrałem okrężną, by odwiedzić moich przesympatycznych Ciocię i Wujka pracujących u podnóża Alp - stąd cała ta moja obserwacja o zblazowanych Niemcach gnających lewym pasem. Swoją drogą ciekawe jak jazda 200 km/h ma się do ochrony środowiska, skoro opór powietrza rośnie z kwadratem prędkości, zatem nawet najefektywniejszy najnowszy niemiecki silnik będzie spalał sporo paliwa...
U podnóża Alp, między Jeziorem Bodeńskim a Oberstdorfem zacząłem testować też nowy sprzęt. Ogólnie idea jest taka, żeby wciąż swobodnie podróżować, zatrzymywać się gdy tylko będzie taka chęć czy potrzeba, poznawać ludzi, kulturę i tak dalej, jak to na wyprawach rowerowych ;-) ALE tym razem jak jechać, to jechać szybko. W związku z tym zaopatrzyłem się w rower przełajowy (taka terenowa kolarzówka), który ma to do siebie, że jest bardzo lekki - waży 10 kg podczas gdy typowy sprzęt, którym posługiwałem się na poprzednich wyprawach, ważył 15 kg. Doczepiłem do niego błotniki i bagażnik. W sakwy, tylko dwie (!), spakowałem absolutne minimum. W końcu będę jechał przez Europę, jak czegoś będzie trzeba, to dokupię. No i jest - jutro tym sprzętem pokonam już pierwsze wyprawowe kilometry! Wcześniej kilku moich znajomych podróżowało już w ten sposób: o tej idei wspominał mi Mariusz Dorosz ("turboturystyka rowerowa") a wprowadzali w życie Karol Ornarowicz (kolarzówka + plecaczek, z resztą to jak jechaliśmy na rowerach na praktyki geograficzne w Pińczowie to temat na całą osobną opowieść ;-) oraz Arek Recław (torba Ortlieb na kierownicę + doczepiany bagażnik na namiot i śpiwór + kolarzówka). Może do minimalizmu trzeba po prostu dojrzeć?
Jeszcze króciutko o podróży samochodem. Niemcy wiadomo - autostrady wszędzie że z nudów zasnąć można. Austria - no te autostrady przez góry są tak malownicze, że trochę przystopowałem, żeby w nocy całych nie przejechać. Przy okazji nieźle zmarzłem bo na biwak upatrzyłem sobie stok narciarski (z resztkami śniegu), a że było bezchmurne niebo to zachciało mi się hotelu z tysiącem gwiazdek... Mówiąc krótko gdzieś o piątej rano mimo puchowego śpiwora zrejterowałem do samochodu. Polskie (czy właściwie włoskie) końcówki na stacjach z LPG. Słowenia to mordercze omijanie autostrad (15 euro za winietę na jednorazowy przejazd kilkudziesięciu km?! C'mon...) - oznakowanie woła o pomstę do nieba (może jednak ta winieta to nie byłby do końca taki głupi pomysł). Jest tu parę pięknych odcinków na rower, ale na drogach zdecydowanie zbyt duży ruch a same drogi w złym stanie. Brak gazu. Chorwacja - te same jugosłowiańskie drogi (asfalt z domieszką wapienia lub marmuru) a ruch dużo mniejszy a i fauna samochodowa bardziej swojska: daewoo Tico króluje tu na wsi, podobnie jak Ursus - słowem, jak w domu :-). Bośnia - droga z Banja Luki do Sarajewa jest tak piękna, że znowu przystopowałem... Ruch mały, dosyć powolny, bezstresowy. Ogólnie świetny kraj do podróżowania samochodem z tego prostego względu, że jeszcze mało kto ma tu samochód ;-) Wąwóz rzeki Vrbes to wręcz poezja - serpentyny, droga wykuta w skale, tunele, mosty... Można się poczuć jak na rajdzie! No i LPG za 1,30 zł... Jedyne o czym trzeba pamiętać, to wyrobienie zielonej karty (u mojego ubezpieczyciela było za darmo i pewnie taki jest standard).
Nie wiem, czy tak jak dwa lata temu w Bośni większość wi-fi jest otwartych - pewnie Bośniacy nauczyli się już je zamykać, ale tak czy inaczej przekonamy się czy ta nowa idea (szybka jazda, powolna turystyka) działa a ja w miarę możliwości będę tutaj Was informował.Od ostatniego wyprawowego wpisu minęło trochę czasu. W wielkim skrócie napiszę, co w tym czasie działo się rowerowego. Mimo, że rekordowo długo nie byłem na żadnej wyprawie, dwa kółka bynajmniej nie poszły w odstawkę.
Zawsze gdy podróżuję staram się, by niczego nie robić na siłę. Chodzi o to, żeby trochę wtopić się w otoczenie, stać się nawet jego częścią. Nie krzyczeć: JESTĘ PODRÓŻNIKĘ tylko pozwolić, by dźwięki, kolory, zapachy przepływały przez nas swobodnie.
Przeczytałem gdzieś, że do podróży trzeba się starannie przygotować, najlepiej poznać język itp. My, Polacy, z racji ogólnej biedy kiedyś głównie w ten sposób podróżowaliśmy: palcem po mapie, wzrokiem po książce a gdy już gdzieś docieraliśmy wiedzieliśmy z reguły więcej, niż lokalny przewodnik.
Otóż teoretycznie racja, ale... Ja się z tym nie zgadzam. Tzn. dobrze jest wiedzieć gdzie się jedzie, ale moim zdaniem wystarczy do tego rzetelna wiedza ogólna. Na lekcjach geografii i historii na poziomie szkoły średniej jest tyle skarbów, że ten, kto by je dobrze opanował, mógłby spokojnie jechać gdziekolwiek. Dodajmy jeszcze do tego kilka książek podróżniczych i moim zdaniem bez żadnego ociągania można ruszać w podróż, szczególnie jeżeli nadarzy się okazja.
Nie mówię, że nie należy zgłębiać wiedzy. Nie, ale chodzi o to, by patrzeć własnymi oczami i słuchać własnymi uszami. Autorzy (z piszącym te słowa włącznie), choćby nie wiem jak się starali, zawsze pokażą prawdę mniej lub bardziej subiektywnie. Co więcej można nabawić się uprzedzeń. A przecież wszystko się zmienia i to, co jest w przewodniku sprzed 10 lat, 5, baaa, nawet sprzed roku, może już nie być prawdą. Ostatecznie będąc na miejscu to my jesteśmy jednym wielkim odbiornikiem i uważam, że zbyt duża dawka wiedzy może wpłynąć negatywnie na jego funkcjonowanie.
Na przykład dawno nie byłem w kraju muzułmańskim. Fakt, 2,5 roku temu przejeżdżałem przez Albanię, ale to był pikuś. Ale ile w tym czasie się zmieniło! Gdy wczoraj przekraczałem granicę Słoweńsko-Chorwacką w oczy uderzył mnie nowiutki, błyszczący drut kolczasty. No tak, uchodźcy! A co dopiero będzie w Bośni, pewnie nieźle się tam w międzyczasie pod wpływem Daesz (tzw. Państwo Islamskie) zradykalizowali - pomyślałem z niemałym przerażeniem. Taki to filtr otrzymałem czerpiąc wiedzę z mediów.
I co? Bośnia, jak i pozostałe republiki byłej Jugosławii, dalej leczy rany. Na ulicach bardzo mało kobiet w tradycyjnych strojach, raczej królują tu już obcisłe letnie stroje ukazujące wszystkie wdzięki. Meczety stoją tu koło kościołów, kościoły koło cerkwi, cerkwie koło synagog jak od wieków. Przyjechałem samochodem na polskich tablicach, już w samej Bośni wziąłem dwóch lokalnych autostopowiczy. Ani jednego pytania o wiarę, ani jednej aluzji religijnej czy politycznej. Tak więc co jest prawdą? Prawdą jest, że na Bałkanach ludzie świeżo mają w pamięci okropieństwa wojny i czy Serbom czy Chorwatom czy Bośniakom nie ona w głowie. Może Daesz znajdzie żołnierzy na przedmieściach Brukseli albo Paryża (czemu jeszcze żadna polska redakcja nie wysłała tam reportera żeby rzetelnie zbadać temat?), ale na pewno nie wśród Bośniaków. I tyle, kropka, ale jak nie wierzycie, to sami się przejedźcie, bo to może być moja subiektywna opinia. W każdym razie między innymi dlatego warto podróżować.
Ale wracając do meritum. Mój kolega, Arek Recław, napisał kiedyś, że "człowiek w podróży to świętość". To prawda. W podróżowaniu jest coś metafizycznego. Ja to widzę w ten sposób, że człowiek to wielka zagadka. Niby mamy świadomość i możemy sobie powiedzieć - to jest siakie, to jest owakie, to mi się podoba to nie. Ale przecież my, jako ludzie, prawie nic o sobie nie wiemy. Nie wiemy na dobrą sprawę, jak funkcjonuje nasz umysł. Psychologia mówi o kilku poziomach bytowania, z których część jest nieświadoma. Moim zdaniem w podróży te nieświadome czy duchowe poziomy zdecydowanie się pobudzają. Człowiek wyrywa się z codziennej rutyny i nagle trafia w nieznany świat, w którym całym sobą zaczyna interpretować to, co się dzieje. Niby jesteś 100 czy 1000 km dalej, niby ciągle góry to góry a lasy to lasy, a jednak coś się zaczyna zmieniać. Możesz się złapać na przykład na tym, że zaczynasz zmieniać język ciała, dostosowywać go do otaczających Cię ludzi. Na południowym wschodzie na przykład ludzie dużo chętniej patrzą sobie prosto w oczy - zauważyłem, że jest to prawdziwe dla krajów bardziej "wierzących", metafizycznych, a więc prawosławnych i muzułmańskich. Jak porozmawiasz z prawdziwie wierzącym katolikiem, też będzie Ci patrzył prosto w oczy, ale u nas to jednak rzadkość, a na zachodzie to już w ogóle... Może chodzi o jakiś wykształcony społecznie konformizm - może np. na zachodzie ludzie nie chcą krępować innych, dlatego nie patrzą im w oczy? Wszystko jedno, w każdym razie masz dwie możliwości - stanąć z boku bezpiecznie chroniąc się w foremkę turysty (ja tu tylko oglądam), albo dać się porwać tej fali. Wydaje mi się, że rzeczywistość jest zbyt skomplikowana, by ją pojąć rozumem. W tym nowym miejscu kuchnia ma inne składniki, inne przyprawy, środowisko jest ciut lub zupełnie inne, inna historia niczym niewidoczna fala kształtuje to, co akurat widzisz. Przestań myśleć, po prostu bądź "tutaj", daj temu wszystkiemu przez siebie przepływać a odkryjesz, że jesteś bogatszy w coś, czego nie da się opisać, zaklasyfikować. Tak rozumiem to, o czym pisał do mnie Arek, o tej świętości.
Teraz już NAPRAWDĘ wracając do meritum moja poprzednia podróż nie przyniosła zbyt wielu wpisów na bloga, gdyż okazało się, że to bardziej podróż wewnętrzna. Skoro słowa za bardzo się nie kleiły a cała elektronika mi padła we Włoszech na skutek burzy a potem przepalenia opornika w ładowarce z dynama, to uznałem, że najwyraźniej tak miało być. Ale to nie znaczy, że nic się nie wydarzyło.
We Włoszech zafascynował mnie fenomen kolarstwa. Pamiętam jak dziś scenę gdzieś z północnych Włoch: minął mnie malutki peletonik kolarski, kilku gości w podeszłym wieku. Opaleni, uśmiechnięci. Podłączyłem się do nich w końcu wiadomo, w kupie raźniej ;-) a na pewno opory aerodynamiczne mniejsze. Oni na kolarzówkach a ja na góralu z sakwami, ale dałem radę! I w pewnym momencie od peletonu zaczęli odrywać się pojedynczy kolarze - to był po prostu koniec ich pętli i teraz każdy zjeżdżał do domu. Uścisk ręki, poklepanie po plecach i bach! - peleton zniknął. Ale ta sytuacja pozostała w pamięci. Zrozumiałem, że to jest w pewien sposób moje, że gdzieś w tym jestem.
Gdy wróciłem do Polski, od razu poleciałem do Londynu w jednym celu - zarobić na dobrą kolarzówkę. Niedługo wróciłem z moim trofeum. Zacząłem też jeździć na rowerze zawodowo - nie, nie jako kolarz, ale jako kurier rowerowy ;-) Zdałem też kurs na instruktora kolarstwa, dostając do ręki olbrzymi arsenał wiedzy naszych szkoleniowców. Okazało się, że w Polsce też istnieje coś takiego, jak kolarski świat - mało tego, kolarstwo właśnie przeżywa bezprecedensowy rozwój. Nie wiem, co by się stało, gdybym nie trafił wtedy na ten peleton natomiast jestem pewien, że tamta podróż (jak zresztą każda poprzednia) zmieniła moje życie: pracę, miejsce zamieszkania, filozofię życiową - co chcecie.
Jednym z jej efektów ubocznych był zakup samochodu. Zakochałem się w starych, włoskich Pandach które nie wiem jak obdrapane i poobijane śmigają śmiało po tym jak by nie patrzeć górzystym kraju. Niestety mój upatrzony egzemplarz ktoś sprzątnął mi sprzed nosa, uderzyłem więc śmiało w numer dwa na liście... Malutkie Suzuki Swift z fabryki u naszych bratanków Węgrów. Gdy w sierpniu jechałem spaloną słońcem Równiną Węgierską moja uwagę zwróciła zdecydowana nadreprezentacja tych samochodów. To taki węgierski maluch, fiat 125 i Polonez w jednym - chyba wszyscy tam tym jeżdżą ;-) A przede wszystkim te małe samochodziki są ciche i choć ostanie egzemplarze wyjechały z fabryki 12 lat temu (pierwsze, niemal identyczne, ok. 30 lat temu!), to one tam ciągle jeżdżą, jeżdżą i jeżdżą... Słowem kolejny niezamierzony efekt podróżowania.
Możecie powiedzieć: Halo, ale jak to, rowerzysta kupuje samochód?! I jeszcze pisze o tym na blogu rowerowym?! No tak, ale zapewniam Was, że nikt nie ma takiego szacunku do samochodów, jak rowerzyści. Gdy masz w nogach setki kilometrów i dziesiątki podjazdów myślisz sobie - nie bójmy się tego powiedzieć - "ale fajnie byłoby wsiąść w samochód i po prostu za godzinkę być na miejscu siedząc sobie wygodnie!". Dla przeciętnego kierowcy cyferki na prędkościomierzu nic nie mówią: 50 km/h, 100 km/h, 150 km/h. Dla rowerzysty to jak podróż kosmiczna: "Aha, jadę 40, na rowerze po kilku minutach dostałbym już zadyszki. O, jadę 100 km/h, to znaczy że w godzinę robię jeden dzień podróży na rowerze. Dla rowerzystów nie ma czegoś takiego, jak zbyt wolna jazda samochodem bo oni wiedzą, ile wysiłku kosztowałoby ich coś takiego na rowerze. Zapewniam Was, że rowerzysta jadący samochodem 100 km/h może mieć z tego większą satysfakcję, niż typowy Niemiec cisnący ze znudzeniem 200 km/h po autostradzie.
O tym Niemcu to wspominam nie przypadkiem. Po ostatnich przejściach (patrz poprzednie wpisy na blogu) stwierdziłem, że nie chce mi się udowadniać, że nie jestem wielbłądem i kolei za robienie problemów podziękuję. Zabrać rower do samolotu to z kolei nie wiedzieć czemu rzecz bardzo kosztowna, a i ryzykowna jeżeli mamy karbonowe elementy. Tak więc wrzuciłem rower do Swifta i w ten sposób niejako nawiązując do mojej poprzedniej podróży pojechałem nim do Sarajewa. A tak się składa, że rower do bagażnika w tym samochodzie mieści się idealnie. Drogę obrałem okrężną, by odwiedzić moich przesympatycznych Ciocię i Wujka pracujących u podnóża Alp - stąd cała ta moja obserwacja o zblazowanych Niemcach gnających lewym pasem. Swoją drogą ciekawe jak jazda 200 km/h ma się do ochrony środowiska, skoro opór powietrza rośnie z kwadratem prędkości, zatem nawet najefektywniejszy najnowszy niemiecki silnik będzie spalał sporo paliwa...
U podnóża Alp, między Jeziorem Bodeńskim a Oberstdorfem zacząłem testować też nowy sprzęt. Ogólnie idea jest taka, żeby wciąż swobodnie podróżować, zatrzymywać się gdy tylko będzie taka chęć czy potrzeba, poznawać ludzi, kulturę i tak dalej, jak to na wyprawach rowerowych ;-) ALE tym razem jak jechać, to jechać szybko. W związku z tym zaopatrzyłem się w rower przełajowy (taka terenowa kolarzówka), który ma to do siebie, że jest bardzo lekki - waży 10 kg podczas gdy typowy sprzęt, którym posługiwałem się na poprzednich wyprawach, ważył 15 kg. Doczepiłem do niego błotniki i bagażnik. W sakwy, tylko dwie (!), spakowałem absolutne minimum. W końcu będę jechał przez Europę, jak czegoś będzie trzeba, to dokupię. No i jest - jutro tym sprzętem pokonam już pierwsze wyprawowe kilometry! Wcześniej kilku moich znajomych podróżowało już w ten sposób: o tej idei wspominał mi Mariusz Dorosz ("turboturystyka rowerowa") a wprowadzali w życie Karol Ornarowicz (kolarzówka + plecaczek, z resztą to jak jechaliśmy na rowerach na praktyki geograficzne w Pińczowie to temat na całą osobną opowieść ;-) oraz Arek Recław (torba Ortlieb na kierownicę + doczepiany bagażnik na namiot i śpiwór + kolarzówka). Może do minimalizmu trzeba po prostu dojrzeć?
Jeszcze króciutko o podróży samochodem. Niemcy wiadomo - autostrady wszędzie że z nudów zasnąć można. Austria - no te autostrady przez góry są tak malownicze, że trochę przystopowałem, żeby w nocy całych nie przejechać. Przy okazji nieźle zmarzłem bo na biwak upatrzyłem sobie stok narciarski (z resztkami śniegu), a że było bezchmurne niebo to zachciało mi się hotelu z tysiącem gwiazdek... Mówiąc krótko gdzieś o piątej rano mimo puchowego śpiwora zrejterowałem do samochodu. Polskie (czy właściwie włoskie) końcówki na stacjach z LPG. Słowenia to mordercze omijanie autostrad (15 euro za winietę na jednorazowy przejazd kilkudziesięciu km?! C'mon...) - oznakowanie woła o pomstę do nieba (może jednak ta winieta to nie byłby do końca taki głupi pomysł). Jest tu parę pięknych odcinków na rower, ale na drogach zdecydowanie zbyt duży ruch a same drogi w złym stanie. Brak gazu. Chorwacja - te same jugosłowiańskie drogi (asfalt z domieszką wapienia lub marmuru) a ruch dużo mniejszy a i fauna samochodowa bardziej swojska: daewoo Tico króluje tu na wsi, podobnie jak Ursus - słowem, jak w domu :-). Bośnia - droga z Banja Luki do Sarajewa jest tak piękna, że znowu przystopowałem... Ruch mały, dosyć powolny, bezstresowy. Ogólnie świetny kraj do podróżowania samochodem z tego prostego względu, że jeszcze mało kto ma tu samochód ;-) Wąwóz rzeki Vrbes to wręcz poezja - serpentyny, droga wykuta w skale, tunele, mosty... Można się poczuć jak na rajdzie! No i LPG za 1,30 zł... Jedyne o czym trzeba pamiętać, to wyrobienie zielonej karty (u mojego ubezpieczyciela było za darmo i pewnie taki jest standard).
Nie wiem, czy tak jak dwa lata temu w Bośni większość wi-fi jest otwartych - pewnie Bośniacy nauczyli się już je zamykać, ale tak czy inaczej przekonamy się czy ta nowa idea (szybka jazda, powolna turystyka) działa a ja w miarę możliwości będę tutaj Was informował.
Subskrybuj:
Posty (Atom)